Były lata pięćdziesiąte, zbliżała się epoka niepodległości. Przyszedł czas afrykanizacji, również w armiach. Ale brytyjscy i francuscy oficerowie chcą w nich zostać jak najdłużej. Żeby dowieść, że są niezastąpieni, spośród podwładnych Afrykańczyków awansuj ą ludzi trzeciego rzutu, niezbyt lotnych, ale posłusznych, z dnia na dzień z kaprali i sierżantów robią pułkowników i generałów. Bokassa w Republice Środkowej Afryki, Soglo w Dahomeju, Amin w Ugandzie – mogą być przykładem.
Kiedy jesienią 1962 roku Uganda staje się niepodległym państwem, Amin jest już – z brytyjskiej promocji – generałem i zastępcą dowódcy armii. Rozgląda się. Co prawda ma wysoką rangę i stanowisko, ale pochodzi z Kakwa – małej społeczności, która w dodatku nie jest traktowana jako rdzennie ugandyjska. Tymczasem większość armii to ludzie z plemienia Langi, z którego pochodzi premier Obote, i zbratanego z nim ludu Acholi. Langi i Acholi traktują Kakwa z wyższością, mając ich za ciemnych i zacofanych. Poruszamy się tu w paranoicznym, obsesyjnym świecie uprzedzeń, wstrętów i niechęci etnicznych – wewnątrzafrykańskich, jako że wszelkie rasizmy i szowinizmy występuj ą nie tylko na liniach wielkich podziałów, np. na Białych i Czarnych, ale są równie, a często nawet bardziej ostre, zacięte i nieubłagane wewnątrz tej samej rasy, wśród ludzi o tym samym kolorze skóry. Wszak większość Białych zginęła na świecie nie z rąk Czarnych, ale właśnie Białych, a większość Czarnych zginęła w naszym stuleciu z rąk Czarnych, a nie Białych. Zaślepienie etniczne powoduje, że np. w Ugandzie nikogo nie będzie interesować, czy jakiś XY jest mądry, dobry, życzliwy czy odwrotnie – zły i wredny, lecz czy jest z plemienia Bari, Toro, Busoga czy Nandi. Tylko według tej przynależności będzie klasyfikowany i oceniany.
Przez osiem pierwszych niepodległościowych lat władzę w Ugandzie sprawuje Milton Obote – człowiek niezwykle zarozumiały, pewny siebie, pyszałkowaty. Kiedy prasa ujawnia nagle, że Amin ukradł pieniądze, złoto i kość słoniową, którą dali mu na przechowanie ludzie z antymobutowskiej partyzantki w Zairze, Obote wzywa Amina, każe mu pisać wyjaśnienie, a sam przekonany, że nic nie może mu zagrozić, odlatuje na konferencję premierów Wspólnoty Brytyjskiej do Singapuru. Amin zdaje sobie sprawę, że kiedy premier wróci, zaraz poleci go aresztować, więc uprzedza ten krok, organizuje zamach wojskowy i przejmuje władzę. Teoretycznie Obote mógł być spokojny – Amin mu nie zagrażał, jego wpływy w wojsku były ograniczone. Ale Amin i ludzie, na których liczył, zastosowali od pierwszych godzin nocy 25 stycznia 1971, kiedy to zajęli koszary w Karn-pali, taktykę brutalnego i morderczego zaskoczenia – od razu zaczęli strzelać. I to w ściśle określony cel – w wojskowych z Langi i Acholi. Efekt zaskoczenia był paraliżujący: nikt nie zdążył stawić oporu. Już pierwszego dnia zginęły w koszarach setki ludzi. I rzeź trwała nadal. Odtąd Amin posługiwał się tą metodą zawsze: od razu strzelał. Przy czym chodziło nie tylko o to, żeby strzelać do swoich wrogów. To było dla niego oczywiste i proste. Poszedł dalej: bez namysłu likwidował tych, o których sądził, że mogliby okazać się jego wrogami. A ponadto terror w państwie Amina polegał na powszechnie stosowanych torturach. Nim ktoś zginął, był poddawany męczarniom. •
Wszystko to dzieje się w prowincjonalnym kraju, w małym mieście. Izby tortur znajdują się w budynkach stojących w centrum. Okna są otwarte – bo to tropik. Kto przechodzi ulicą, może słyszeć krzyki, jęki, strzały. Kto wpadnie w ręce oprawców, zniknie. Szybko zaczęła rosnąć kategoria tych, których w Ameryce Łacińskiej nazywano desaparecidos: tych, którzy zaginęli, zniknęli. Wyszedł z domu i nie wrócił. – Nani? – pytali potem policjanci, jeżeli ktoś z rodziny domagał się wyjaśnień. -Nani? (nani to znaczy w języku swahili „kto"; człowiek stawał się już tylko znakiem zapytania).
Uganda zaczęła przemieniać się w tragiczny, ociekający krwią teatr jednego aktora – był nim Amin. W miesiąc po przewrocie Amin mianował się prezydentem, potem – marszałkiem, następnie – marszałkiem polnym i wreszcie – dożywotnim marszałkiem polnym. Coraz to przypinał sobie nowe ordery, medale, odznaczenia. Ale lubił też chodzić w zwykłym mundurze polowym, żeby żołnierze mówili o nim: swój chłop. W zależności od ubioru jeździł różnymi samochodami. W garniturze na przyjęcia – ciemnym mercedesem, w dresie, na przejażdżkę – czerwonym maserati, a kiedy miał na sobie mundur polowy – wojskowym range-roverem. Samochód ten wyglądał jak wóz z filmu science fiction: wystawał z niego las anten, jakieś druty, przewody, reflektory. W środku woził granaty, pistolety, noże. Jeździł tak uzbrojony, bo ciągle obawiał się zamachu. Przeżył ich kilka. Ginęli w nich wszyscy – jego adiutanci, jego obstawa. Amin tylko otrzepywał się z kurzu, poprawiał na sobie mundur. Aby zmylić ślady, jeździł też zupełnie przypadkowymi samochodami. Ludzie idący ulicą spostrzegali nagle, że za kierownicą jakiej ś ciężarówki siedzi Amin.
Nikomu nie ufał, toteż nikt z najbliższego otoczenia nie wiedział, gdzie dzisiejszej nocy Amin będzie spać, gdzie jutro będzie mieszkać. W mieście miał kilka rezydencji, nad Jeziorem Wiktorii – inne, na prowincji -jeszcze inne. Ustalenie, gdzie jest, było i trudne, i niebezpieczne. To on komunikował się ze swoimi podwładnymi, decydował, z kim będzie rozmawiać, kogo chce widzieć. Dla wielu zresztą takie spotkanie kończyło się tragicznie. Amin, jeżeli powziął na kogoś podejrzenie, zapraszał go do siebie. Był miły, serdeczny, częstował gościa coca-colą. Po wyjściu na zaproszonego czekali już oprawcy. Nikt się później nie dowiedział, co się z tym człowiekiem stało.
Do podwładnych Amin zwykle telefonował. Także używał radia. Kiedy ogłaszał zmiany w rządzie lub na stanowiskach w armii – a zmian dokonywał nieustannie – mówił to przez radio.
W Ugandzie była jedna radiostacja, jedna mała gazeta („Uganda Argus"), jedna kamera, która filmowała Amina, jeden fotoreporter, który pojawiał się w czasie uroczystości. Wszystko było skierowane wyłącznie na postać marszałka. Przemieszczając się, Amin niejako przenosił państwo ze sobą, poza nim nic się nie działo, nic nie istniało. Nie istniał parlament, nie było partii politycznych, związków zawodowych czy innych organizacji. Oczywiście nie istniała żadna opozycja – podejrzani o opozycję ginęli w mękach.
Oparciem Amina była armia – tworzył ją na wzór kolonialny, jedyny, jaki znał. W większości byli to ludzie z małych społeczności zamieszkujących zagubione peryferie Afryki, tereny na granicy Ugandy i Sudanu. Mówili sudańskimi językami w odróżnieniu od rdzennej ludności kraju, która posługuje się językami bantu. Prości i nie wykształceni nie mogli się porozumieć. Ale też i o to chodziło. Żeby czuli się obco, byli izolowani i zależeli tylko od Amina. Kiedy nadjeżdżali ciężarówką, powstawała panika, ulice pustoszały, wyludniały się wsie. Dzicy, rozjuszeni i najczęściej pijani żołnierze grabili, co się dało, i bili, kogo popadło. Bez żadnego powodu, nie wiadomo dlaczego. Na rynku zabierali sprzedawcom towar (jeżeli jakiś był, bo lata Amina to czasy pustych półek. Kiedy jechałem w tamtych latach do Kampali, ktoś mi doradzał – weź żarówkę! Bo w hotelu było światło, ale nie mieli żarówek). Chłopom zabierali plony, bydło, drób. Stale słyszało się tych żołnierzy, jak krzyczeli – Chakula! Chakula! (w swahili -jedzenie, jeść). Żarcie, wielkie żarcie, płat mięsa, kiść bananów, miska fasoli – to tylko mogło ich na chwilę uspokoić.