Amin miał zwyczaj odwiedzać rozrzucone po całym kraju garnizony. Na placu odbywał się wówczas wiec żołnierzy. Marszałek przemawiał. Lubił mówić godzinami. Jako niespodziankę przywoził jakiegoś notabla – cywila lub wojskowego, którego posądzał właśnie o zdradę, o spisek, o zamach. Oskarżonego, związanego sznurami, już wcześniej pobitego i nieprzytomnego ze strachu, stawiano na podwyższeniu. Podniecony tym widokiem tłum wpadał w trans i wył. – What shall I do with him? – starał się przekrzyczeć ich Amin. I kohorty skandowały: – Kill him! Kill him nów!
Wojsko było w stałej gotowości bojowej. Amin, który już dawniej nadał sobie tytuł Pogromcy Imperium Brytyjskiego, teraz postanowił, że będzie uwalniał tych braci, którzy jeszcze jęczeli w okowach niewoli kolonialnej. Zaczął więc serię uciążliwych i kosztownych manewrów. Wojsko ćwiczyło się w wyzwalaniu Republiki Południowej Afryki. Jego bataliony szturmowały Pretorię i Johannesburg, artyleria ostrzeliwała pozycje nieprzyjaciela w Port Elizabeth i Durbanie. Amin obserwował te działania przez lornetkę z tarasu willi, która nazywała się Command Post, denerwowała go powolność batalionu z Jinji, który już dawno powinien zająć Cape Town. Wsiadał więc w samochód i ożywiony, przejęty jeździł z jednego punktu dowodzenia na drugi, beształ oficerów, zagrzewał pododdziały do walki. Pociski wpadały do Jeziora Wiktorii, wzbijając kolumny wody i płosząc przerażonych rybaków.
Był człowiekiem niespożytej energii, wiecznie pobudzonym, wiecznie w ruchu. Jeżeli jako prezydent zwoływał czasem posiedzenie rządu, był w stanie uczestniczyć w nim tylko krótko. Szybko nudził się, zrywał z krzesła i wychodził. Miał gonitwę myśli, mówił chaotycznie, nie kończył zdań. Po angielsku czytał z trudem, swahili znał średnio. Dobrze władał swoim narzeczem Kakwa, które jednak niewielu tu znało. Ale właśnie te niedostatki czyniły go popularnym wśród bayaye: był taki jak oni, krew z krwi, kość z kości.
Amin z nikim się nie przyjaźnił, nie pozwalał też, aby ktoś znał go dłużej i bliżej: bał się, by ta znajomość nie pomogła innym w zorganizowaniu spisku lub zamachu. Zmieniał zwłaszcza szefów dwóch tajnych policji, które stworzył, żeby terroryzowały kraj – było to Public Safety Unit i State Research Bureau. W tej ostatniej służyli bayaye ze zbratanych ludów sudańskich – Kakwa, Lugbara, Madi i zbliżeni do nich Nubians. SRB siała postrach w Ugandzie. Siłą tej instytucji było to, że każdy z jej członków miał dostęp do Amina.
Kiedyś błąkałem się po rynku w Kampali. Było pustawo, wiele straganów stało połamanych, porzuconych* Amin ogołocił i zrujnował kraj. Na ulicach nie widziało się ruchu, sklepy – Amin wcześniej odebrał je Hindusom – ziały zatęchłą martwotą albo były po prostu zabite deskami, dyktą, blachą. Nagle ulicą biegnącą od jeziora nadciągnęła gromada dzieci, wołając: – Samaki! Samaki! (w swahili – ryba). Zaraz zbiegli się ludzie, zapanowała radość, że będzie coś do jedzenia. Rybacy rzucili swoją zdobycz na stół i kiedy ludzie ją zobaczyli, nagle zaniemówili, znieruchomieli. Była ogromna i tłusta. To jezioro nie znało dawniej takich spasionych, wielkich ryb. A wszyscy wiedzieli, że siepacze Amina od dawna wrzucają do jeziora ciała swoich ofiar. I że żywią się nimi krokodyle i mięsożerne ryby. Wokół stołu panowała cisza, kiedy niespodziewanie i przypadkowo nadjechała wojskowa ciężarówka. Żołnierze zobaczyli zbiegowisko, a także rybę na stole i zatrzymali się. Chwilę między sobą porozmawiali. Podjechali tyłem do stołu, zeskoczyli na ziemię i otworzyli klapę. My, którzy staliśmy bliżej, zobaczyliśmy, że na podłodze skrzyni leżą zwłoki mężczyzny. I zobaczyliśmy, jak taszczą tę rybę do skrzyni, a na stół rzucają nam martwego, bosonogiego człowieka. I zobaczyliśmy, jak od razu odjeżdżają. I tylko usłyszeliśmy ich rubaszny, obłąkańczy śmiech.
Rządy Amina trwały osiem lat. Według różnych źródeł dożywotni marszałek wymordował 150-300 tysięcy ludzi. Następnie sam sprowokował swój upadek. Jedną z jego obsesji była nienawiść do prezydenta sąsiedniej Tanzanii Juliusa Nyerere. W końcu 1978 roku Amin zaatakował jego kraj. Armia Tanzanii odpowiedziała. Wojska Nyerere wkroczyły do Ugandy. Amin uciekł do Libii, potem osiadł w Arabii Saudyjskiej, która w ten sposób nagrodziła mu zasługi w szerzeniu islamu. Armia Amina rozproszyła się, część wróciła do domu, część żyła później z bandytyzmu. Straty armii Tanzanii w tej wojnie wyniosły -jeden czołg.
Zasadzka
Jechaliśmy z Kampali na północ Ugandy, w stronę granicy z Sudanem. Kolumnę wozów prowadził jeep z wystającym ponad szoferką cekaemem, za nim ciężarówka wiozła pluton żołnierzy, potem jechało kilka samochodów osobowych, a na końcu odkryta japońska półciężarówka, w której siedzieliśmy my – trzej dziennikarze. Dawno nie podróżowałem w tak komfortowych warunkach, ochraniany przez pluton wojska, a w dodatku jeszcze i cekaem! Ale, oczywiście, nie o mnie tu chodziło. Była to bowiem wyprawa pojednawcza trzech ministrów rządu Museveniego, udająca się do grasujących na północy rebeliantów. Prezydent Joveri Museveni, wówczas u władzy od dwóch lat, tj. od roku 1986, ogłosił właśnie amnestię dla tych, którzy poddadzą się i dobrowolnie złożą broń. Chodziło o ludzi z armii Idi Amina, Miltona Obote i Tito Okello -trzech kolejnych dyktatorów, zbiegłych ostatnimi laty za granicę. Wszyscy jednak pozostawili swoje wojska. Teraz każde z nich, na swoją rękę, grabiło i mordowało, paliło wsie i rabowało bydło, pustoszyło i terroryzowało prowincje północne, a więc właściwie połowę kraju. Oddziały Museveniego były zbyt słabe, aby zbrojnie uporać się z rebelianta-mi. Prezydent wysunął więc hasło pojednania. Był w tym kraju pierwszym od dwudziestu pięciu lat przywódcą, który zwrócił się do przeciwników ze słowami zgody, porozumienia i pokoju.
W naszym samochodzie, oprócz dwóch miejscowych reporterów i mnie, jedzie jeszcze trzech żołnierzy. Swoje kałasznikowy zawiesili na nagich ramionach (jest gorąco, więc zdjęli koszule). Nazywają się – Onom, Semakula i Konkoti. Najstarszy z nich – Onom – ma siedemnaście lat. Czasem czytam, że w Ameryce czy Europie dziecko strzeliło do innego dziecka. Że dziecko zabiło kogoś z rówieśników czy z dorosłych. Informacjom takim zwykle towarzyszą głosy przerażenia i grozy. Otóż w Afryce dzieci zabijaj ą dzieci masowo, i to od lat, od bardzo dawna. Właściwie współczesne wojny na tym kontynencie to wojny dzieci.
Tam, gdzie walki trwają już dziesięciolecia (jak w Angoli czy Sudanie), większość starszych już dawno wyginęła albo wymarła z głodu i epidemii – zostały dzieci i to one dalej prowadzą wojnę. W krwawym chaosie, jaki panuje w różnych krajach Afryki, pojawiły się dziesiątki tysięcy sierot – głodnych i bezdomnych. Szukają one, kto by je nakarmił i przygarnął. Najłatwiej znaleźć jedzenie tam, gdzie jest wojsko – żołnierze mają największą szansę zdobycia żywności: w tych krajach broń jest nie tylko orężem walki, to także sposób na przetrwanie, czasem jedyny, jaki istnieje.
Opuszczone, osamotnione dzieci ciągną tam, gdzie stacjonuje wojsko, gdzie ma ono swoje koszary, obozy, punkty postoju. Tu pomagają, pracują, stają się częścią armii, „synami pułku". Dostają broń i szybko przechodzą chrzest bojowy. Ich starsi koledzy (też zresztą dzieci!) często lenią się i kiedy zanosi się na bój z nieprzyjacielem, wysyłają tych malców na front, w ogień starcia. Te zbrojne potyczki dzieciarni są szczególnie zażarte i krwawe, bo dziecko nie ma w sobie instynktu samozachowawczego, nie czuje i nie rozumie grozy śmierci, nie zna lęku, który dopiero przyniesie dojrzałość.
Wojny dzieci stały się możliwe także dzięki rozwojowi techniki. Ręczna broń maszynowa jest dziś lekka i krótka, jej nowe generacje coraz bardziej przypominają zabawki dziecinne. Stary mauser był za duży, za ciężki, za długi dla dziecka. Małe dziecko miało za krótką rękę, aby swobodnie sięgnąć do spustu, za długa też była dla jego oka linia celowania. Współczesna broń rozwiązuje te problemy, usuwa te niedogodności. Jej rozmiary świetnie pasują do figury chłopca i raczej w rękach rosłego, masywnego żołnierza pistolety owe wyglądaj ą zabawnie i dziecinnie.