Ten fakt, że dziecko jest w stanie posługiwać się tylko ręczną, krótkodystansową bronią (bo nie potrafi prowadzić ognia baterii artyleryjskiej czy pilotować bombowca), spowodował, że starcia w wojnach dziecięcych mają formę bezpośredniego zderzenia, bliskiego, niemal fizycznego, kontaktu, że malcy strzelają do siebie, będąc oddaleni o krok. Żniwo tych pojedynków jest zwykle straszne. Bo nie tylko giną ci, co padają zabici na miejscu. W warunkach, w jakich toczą się tamte wojny, umrą również ranni – z upływu krwi, z zakażenia, z braku lekarstw.
Po całym dniu jazdy dotarliśmy do miasteczka Soroti. Po drodze mijaliśmy spalone wsie i osady – wszystkie doszczętnie ograbione. Żołnierze zabrali, co się dało – nie tylko to, co mieszkańcy mieli na sobie, nie tylko ich meble i sprzęty, narzędzia, którymi pracowali, i naczynia, w jakich jedli, ale także wszelkie rury, druty i gwoździe, wszystkie okna, drzwi i nawet dachy. Jak mrówki, objadając kość, nie zostawiają na niej grama mięsa, tak kolejne fale uciekających i rozbestwionych maruderów oczyściły kraj ze wszystkiego, co dało się ruszyć z miejsca i zabrać ze sobą. Również Soroti było zniszczone. Stacja benzynowa rozbita, pompy zabrane. Ławki ze szkoły wywiezione. Z wielu domów zostały tylko szkielety, ale inne ocalały, zachował się również hotel, w którym zatrzymaliśmy się na noc. Czekała już tu na nas grupa miejscowych notabli, kupców, nauczycieli, wojskowych, otoczona tłumem ciekawskich. Zaczęły się powitania, poklepywania, śmiechy.
Soroti to stolica ziem zamieszkanych przez dorodny lud nilo – chamicki – Iteso. Jest ich ponad milion. Dzielą się na wiele plemion i klanów. Zajmują się głównie hodowlą krów. Krowa to ich największy skarb. Jest ona nie tylko miernikiem bogactwa, ale posiada również właściwości mistyczne. Jej istnienie, jej obecność łączą człowieka z niewidocznym, wyższym światem. Iteso nadaj ą krowom imiona i wierzą, że każda ma swoją osobowość, własny charakter. Chłopiec Iteso w pewnym wieku dostaje pod opiekę krowę. W czasie specjalnej uroczystości przejmuje również jej imię-odtąd będzie nazywać się tak jak ona. Dziecko bawi się ze swoją krową, spędza z nią wolne chwile, jest za nią odpowiedzialne.
Wśród witających nas osób był mój znajomy jeszcze z lat sześćdziesiątych (wówczas minister) Cuthbert Obwanor. Ucieszyłem się tym spotkaniem, zaraz zaczęliśmy rozmawiać. Chciałem, aby pokazał mi okolicę, bo w tych stronach byłem po raz pierwszy. Poszliśmy na spacer. Zaraz jednak spacer okazał się dość kłopotliwy. Bo tu na widok idącego mężczyzny kobiety usuwają się z drogi i klękają. Klęcząc na obu kolanach, czekają, aż on nadejdzie. Zwyczaj nakazuje, aby je pozdrowił. One, odpowiadając, pytają – co mają dla niego uczynić? Jeżeli powie, że nic, poczekają, aż odejdzie, wstaną i pójdą w swoją stronę. Siedzieliśmy później z Cuthbertem na ławce przed jego domem i sceny powtórzyły się: przechodzące kobiety podchodziły do nas, klękały i w milczeniu czekały. Bywało, że mój gospodarz zajęty rozmową nie zwracał na nie uwagi. Nie poruszone klęczały nadal. Wreszcie pozdrawiał je i życzył dobrej drogi, wtedy wstawały i bez słowa odchodziły. Mimo że był już wieczór, ciągle panowało gorąco, w powietrzu wisiała jakaś duszna, rozgrzana ociężałość. Ukryte w głębokich zakamarkach nocy natarczywie i donośnie grały świerszcze.
W końcu poszliśmy zaproszeni przez miejscowe władze do jedynego czynnego tu baru. Nazywał się Club 2000. Na piętrze był salonik dla ważnych gości. Posadzono nas przy długim stole. Weszły kelnerki, młode, wysokie dziewczyny. Każda uklękła przy swoim gościu i powiedziała imię. Następnie wyszły i wniosły wielki gliniany dzban. Dymiło z niego rozgrzane, miejscowe piwo marwa, zrobione z ziaren milletu (millet to rodzaj prosa). Marwę pije się przez długą, wydrążoną trzcinę, która nazywa się epi. Teraz trzcina ta zaczyna krążyć od jednego do drugiego gościa. Każdy pociąga kilka łyków i oddaje ją następnemu. Przez cały czas kelnerki dolewają do dzbana albo wodę, albo nową porcję marwy: od tego – co dolewają i jak szybko krąży epi – zależeć będzie stopień pijaństwa biesiadników. Problem polega na tym, że Soroti, jak i cała tu okolica, to jeden z obszarów o najwyższym natężeniu AIDS. Sięgając po epi, człowiek każdorazowo żegna się z życiem. (A było to jeszcze w latach, kiedy sądzono, że wirus HIV przenosi się przez ślinę). Ale jak postąpić? Odmówić? Coś takiego byłoby uznane za najbardziej poniżającą obrazę, za dowód, że się tymi ludźmi gardzi.
Rano, nim jeszcze ruszyliśmy w dalszą drogę, przyjechało dwóch misjonarzy, Holendrów – Albert i Johan. Wymęczeni, okryci kurzem chcieli jednak znaleźć się w Soroti, żeby „zobaczyć ludzi z wielkiego świata": dla nich, mieszkających na tych pustkowiach ponad dziesięć lat, Kampala stała się już owym wielkim światem. Do Europy nie jeżdżą, nie chcą zostawiać kościoła i zabudowań misji (mieszkają gdzieś pod sudańską granicą). Boją się, że po powrocie zastaliby tylko gołe, spalone ściany. Tereny, na których pracują, to sucha latem, a zielona w porze deszczowej, rozległa, gorąca sawanna, wielka prowincja północno – wschodniej Ugandy, zamieszkana przez fascynujący wielu antropologów lud Karamodżong. Mieszkańcy Kampali mówią o swoich pobratymcach z Karamodżong (to jednocześnie nazwą miejsca, ludu i osoby) z niechęcią i zawstydzeniem. Karamodżong chodzą nago i obstają przy tym zwyczaju, uważając, że ciało ludzkie jest piękne (rzeczywiście, są to wspaniale zbudowani, rośli i szczupli ludzie). Ale ta ich opozycja ma i inne uzasadnienie: wszyscy Europejczycy, którzy dawniej do nich docierali, szybko zapadali na zdrowiu i umierali. Karamodżong wyciągnęli wniosek, że wobec tego ubiór powoduje choroby, że ubrać się to tyle, co wydać na siebie wyrok śmierci (a samobójstwo w ich religii to największy wyobrażamy grzech). Stąd zawsze panicznie bali się ubrania. Amin, który uważał, że chodzenie nago kompromituje Afrykańczyków, wydał dekret nakazujący im nosić ubrania, a schwytanych nago, jego wojsko rozstrzeliwało na miejscu. Przerażeni Karamodżong zdobywali, gdzie mogli, a to kawałek materiału, a to koszulę lub spodnie, robili z tego zawiniątko i nosili ze sobą. Na wiadomość, że gdzieś jedzie wojsko albo że w pobliżu kręci się jakiś agent rządu, ubierali się na ten moment, żeby później z ulgą znowu się rozebrać.
Karamodżong są hodowcami krów i żywią się głównie ich mlekiem. Spokrewnieni z Iteso też uważają krowy za największy skarb i za istoty mistyczne. Wierzą, że Bóg dał im wszystkie krowy świata i że ich misją dziejową jest odzyskanie tych krów W tym celu permanentnie urządzają zbrojne wyprawy przeciwko sąsiednim ludom. Najazdy te (po angielsku – cattle-raiding) to połączenie wyprawy łupieżczej, misji patriotycznej i obowiązku religijnego. Młody człowiek, aby zdobyć status mężczyzny, musi wziąć udział w cattle-raiding. Wyprawy te są głównym tematem rodzimych legend, opowieści, mitów. Mają one swoich bohaterów, swoją historię i mistykę.
Ksiądz Albert opowiada, jak wygląda taka wyprawa. Karamodżong idą gęsiego, równym krokiem, w zwartym szyku. Posuwają się znanymi sobie ścieżkami wojny. Każdy oddział liczy dwustu – trzystu ludzi. Śpiewaj ą pieśni albo rytmicznie wznoszą głośne okrzyki. Ich wywiad przed tym ustalił już, gdzie pasą się stada krów należące do innego ludu. Ich celem jest porwanie tych stad. Kiedy docieraj ą na miejsce, dochodzi do bitwy. Karamodżong to wyszkoleni, nieustraszeni wojownicy, dlatego zwykle zwyciężają i uprowadzają swoją zdobycz.
– Rzecz w tym – mówi ksiądz Albert – że dawniej te kolumny były uzbrojone w dzidy i w łuki. Kiedy dochodziło do potyczki, ginęło w niej kilka osób, reszta poddawała się lub uciekała. A dzisiaj? Dalej są to kolumny nagich mężczyzn, ale już uzbrojonych po zęby w broń maszynową. Natychmiast otwierają ogień, masakrują okoliczną ludność, granatami burzą ich wioski, sieją śmierć. Tradycyjne konflikty plemienne trwają nadal, te same od wieków, ale dziś pociągają za sobą nieporównanie większą liczbę ofiar. – Z nowoczesnej cywilizacji – kończy – nie ma tu nic, ani światła elektrycznego, ani telefonu czy telewizora. Jedyne, co z niej dotarło, to broń maszynowa.
Pytam misjonarzy, jak wygląda ich praca, jakie maj ą problemy.