– To bardzo trudny teren – przyznaje ksiądz Johan. – Ci ludzie pytają nas, ilu jest bogów w naszej religii i czy mamy specjalnego boga od krów. Tłumaczymy im, że Bóg jest tylko jeden. Są tym rozczarowani. Nasza religia jest lepsza, mówią, mamy specjalnego boga, który opiekuje się krowami. Krowy przecież są najważniejsze!
Ruszyliśmy na pomoc przed południem, nasz wóz jako ostatni w kolumnie, ale nie ujechaliśmy daleko, kiedy usłyszałem wybuch, strzały, a potem przeraźliwe krzyki. Znajdowaliśmy się na wąskiej, pełnej dziur i kolein laterytowej drodze, która biegła między dwoma ścianami gęstej, wysokiej na dwa metry trawy słoniowej.
Najwyraźniej wpadliśmy w zasadzkę.
Siedzieliśmy skuleni wewnątrz samochodu, nie wiedząc, jak się zachować. Zostać wewnątrz? Wyskoczyć?
Zasadzka to najczęściej stosowana w Afryce forma walki. Ma ona dla tych, którzy ją organizują, wiele zalet. Zasadzający się wykorzystuj ą przede wszystkim moment zaskoczenia: ludzie jadący drogą nie są w stanie przez cały dzień zachować uwagi i gotowości, w tym klimacie, na tych drogach, szybko męczą się i przysypiają. Po drugie – ci, którzy urządzają zasadzkę, są dla zbliżających się niewidoczni, a tym samym bezpieczni. Po trzecie – zasadzka to nie tylko pokonanie przeciwnika: przynosi ona również drogocenne zdobycze materialne – samochody, mundury, żywność, broń. Forma zasadzki odpowiada też tym, którym upał, głód i pragnienie (permanentny stan, w jakim żyją rebelianci i żołnierze) utrudniają dalekie marsze i szybkie przegrupowania. Natomiast w tym wypadku grupa uzbrojonych ludzi może zająć w buszu ocienione, wygodne miejsce i wylegiwać się spokojnie, aż ofiara sama wpadnie im w ręce.
Stosują oni dwie różne taktyki – pierwsza nazywa się po angielsku hit and run (uderz i zwiej). Ta jeszcze daje zaskoczonym jakieś szansę oprzytomnienia i nawiązania walki oraz druga – hit and hit (uderz i uderz, tj. strzel i pójdź za strzałem), ta zwykle kończy się dla napadniętych zagładą.
W końcu wyskoczyliśmy z samochodu i pobiegliśmy do przodu. Napastnicy trafili rakietą w ciężarówkę. Na platformie leżał martwy żołnierz, dwóch było rannych. Przednia szyba została wybita, z rękawa munduru jednego z konwojentów ciekła krew. Panował chaos, bałagan, bieganie ludzi wzdłuż kolumny tu i tam, bez ładu i sensu. Nikt nie wiedział, co stanie się za chwilę, za sekundę. Może nasi przeciwnicy stój ą tuż obok, ukryci za gęstą, dwumetrową trawą, patrzą na naszą histeryczną bieganinę, mierzą w nas, biorą spokojnie na cel? Przecież nie mieliśmy pojęcia, co nas czeka, w czyich jesteśmy rękach. Odruchowo zacząłem wypatrywać, czy spomiędzy tej trawy nie widać skierowanych w naszą stronę luf.
Ciężarówka, na tylnym biegu, bo było tak wąsko, że nawet nie miała gdzie zawrócić, cofała się z powrotem do Soroti. My, po jakimś czasie, ruszyliśmy do przodu. Ale nasi oficerowie zdecydowali, że nie będziemy jechać samochodami, tylko posuwać się wolno, idąc za żołnierzami, którzy z bronią gotową do strzału otwierali naszą kolumnę.
Będzie święto
Uprosiłem Godwina, dziennikarza z Kampali, aby zabrał mnie do swojej rodzinnej wioski. Leży ona stosunkowo blisko – pięćdziesiąt kilometrów od miasta. Połowę tej trasy jedzie się główną szosą, która prowadzi na wschód, brzegiem Jeziora Wiktorii, do Kenii. Całe życie kraju toczy się po obu stronach takiej drogi – miejscami pełno tu sklepów, barów i hotelików otwartych dzień i noc. Zwykle rojno jest i gwarno, nawet w południe ruch nie całkiem ustaje. Na werandach, w podcieniach albo pod parasolami siedzą pochyleni nad swoimi maszynami krawcy, szewcy naprawiaj ą buty i sandały, fryzjerzy strzygą i czeszą. Kobiety godzinami ubijaj ą maniok, inne, obok, pieką na ruszcie banany albo sprzedaj ą rozłożone na straganach suszone ryby, soczyste papaje czy zrobione z popiołu i baraniego tłuszczu domowe mydło. Co kilka kilometrów stoi warsztat naprawy samochodów czy rowerów, zakład wulkanizacyjny lub punkt sprzedaży paliw (w zależności od koniunktury jest to stacja z pompą albo po prostu stół, na którym czeka na klienta benzyna w butelkach lub w słoikach).
Wystarczy, żeby jadąc, zatrzymać się gdzieś na chwilę. Od razu samochód otoczy tłum dzieci, a także inny tłum -miejscowych sprzedawczyń wszystkiego, czego może potrzebować podróżny: butelek coca-coli i tutejszego bimbru zwanego waragi, herbatników i biszkoptów (w paczkach i na sztuki), gotowanego ryżu i placków z sorghum (rodzaj prosa). Te sprzedawczynie to konkurentki swoich koleżanek, które stoją daleko, nie mogąc się ruszyć od straganów – muszą ich pilnować, bo wszędzie pełno złodziei.
Drogi te to również miejsca ekumenicznej różnorodności i tolerancji. Oto mijamy ozdobny meczet, bogaty, bo jego budowę finansowała Arabia Saudyjska, a oto, dalej, znacznie skromniejszy kościółek, a jeszcze dalej – kilka namiotów Adwentystów Dnia Siódmego, którzy wędrując przez kontynent, ostrzegają o zbliżającym się końcu świata. A ta budowla ze stożkowatym dachem uplecionym z ryżowej słomy? To świątynia Najwyższego Boga Gandów – Katondy.
Podróżując tymi drogami, co jakiś czas natkniemy się na szlaban (może to być wręcz kawałek drutu czy sznurka) i posterunek policji lub wojska. Zachowanie tych ludzi powie nam o aktualnej sytuacji w kraju, nawet jeżeli jesteśmy daleko od stolicy i nie słuchamy radia (gazeta tu nie dociera, a telewizji nie ma). Jeżeli żołnierze i policjanci od razu, ledwie się zatrzymamy, nie pytając o nic, krzyczą i biją -oznacza to, że w kraju zapanowała dyktatura albo toczy się wojna, jeżeli natomiast podchodzą do nas, uśmiechają się, podają rękę i mówią grzecznie: „Na pewno wiecie, że zarabiamy bardzo mało" – oznacza to, że jedziemy przez kraj ustabilizowany, demokratyczny, w którym odbywają się wolne wybory i przestrzegane są prawa człowieka.
Panem tego świata dróg, szlaków i traktów afrykańskich jest kierowca ciężarówki. Samochody osobowe są za słabe, aby poruszały się po tych wybojach i wertepach. Połowa z nich szybko utknęłaby gdzieś na trasie (zwłaszcza w porze deszczowej), a wiele innych od razu nadawałoby się do wyrzucenia. Ciężarówka natomiast dojedzie prawie wszędzie. Ma ona potężny silnik i szerokie opony, ma zawieszenie mocne jak Brooklyński Most. Kierowcy tych wozów wiedzą, jakim dysponują skarbem i w czym jest ich siła. W przydrożnym tłumie poznacie ich od razu po sposobie, w jaki się poruszają. Każdy z nich zachowuje się jak król.
Często zresztą, zatrzymawszy się, nawet nie schodzą z wyżyn swojego fotela – wszystko i tak im przyniosą. Jeżeli ciężarówka stanie w jakiejś miejscowości, od razu przypadnie do niej gromada wymęczonych, błagających ludzi – to ci, którzy gdzieś chcą się dostać i nie mają jak. Koczują więc przy drodze, licząc na okazję, na tego, kto za jakąś opłatę zabierze ich ze sobą. Nikt nie liczy na litość. Kierowcy ciężarówek nie znają tego uczucia. Jeżdżą oni drogami, wzdłuż których w skwarze i ogniu tropiku nieustannie ciągną gęsiego obładowane tobołkami kobiety. Gdyby kierowca miał w sercu odrobinę litości i chciał im pomóc, musiałby się co chwilę zatrzymywać i nigdy nie dojechałby na miejsce. Dlatego stosunki między kierowcami a idącymi poboczem kobietami cechuje zupełny chłód – nie dostrzegają się i mijają obojętnie.
Godwin pracuje do wieczora, więc nie możemy zobaczyć tego widowiska, jakim jest droga wyjazdowa z Kampali na wschód (podobnie zresztą wyglądają inne trasy podmiejskie). Jedziemy późno, właściwie nocą, kiedy ta sama droga wygląda zupełnie inaczej.
Wszystko pogrążone jest w głębokich ciemnościach. Jedyne, co widać, to ciągnące się po obu stronach szosy świetliste linie chybotliwych, wątłych płomyków lampek i świec ustawionych przy straganach przez sprzedawców. Najczęściej zresztą nie są to nawet stragany czy stoiska, lecz rozłożone wprost na ziemi bieda-towary, rzeczy najdziwniej zestawione przez drobnych handlarzy: piramidka pomidorów obok pasty do zębów, płyn przeciw moskitom obok paczki papierosów, kamień zapałek i metalowe pudełko herbaty. Godwin mówi, że dawniej, w latach dyktatury, lepiej było koczować na dworze przy świecach, niż przebywać w jasno oświetlonych pomieszczeniach. Człowiek, widząc nadciągające wojsko, momentalnie gasił świecę i znikał w ciemnościach. Nim wojsko nadjechało, nie było już żywej duszy. Świeca jest dobra, bo widzi się wszystko, samemu nie będąc widocznym. Natomiast w oświetlonym pomieszczeniu jest odwrotnie i przez to bardziej niebezpiecznie.