W końcu z głównej szosy zjechaliśmy w boczną, nierówną, polną drogę. W świetle reflektorów widać było tylko wąski tunel pomiędzy dwoma ścianami gęstej, soczystej, nasyconej zieleni. To Afryka wilgotnego tropiku – bujna, rozkrzewiona, w nieustannym pączkowaniu, w rozmnożeniu i fermencie. Tym tunelem, pełnym załamań i zakrętów układających się w zawiły i chaotyczny labirynt, dotarliśmy do miejsca, w którym nagle wyrosła przed nami ściana domu. Tu kończyła się droga. Godwin zatrzymał wóz i wyłączył silnik. Zapanowała głęboka cisza. Było już tak późno, że milczały nawet świerszcze, a widocznie w pobliżu nie było psów. Odezwały się tylko moskity, takie złe i zniecierpliwione, jakby już nie mogły się nas doczekać. Godwin zastukał do drzwi. Otworzyły się i na dwór wysypał się tuzin zaspanych, półnagich dzieci. Potem wyszła wysoka, poważna, o ruchach pełnych godności i nawet namaszczenia kobieta – matka Godwina. Po wstępnych powitaniach zabrała wszystkie dzieci do jednej izby, a w drugiej rozłożyła nam na podłodze maty do spania.
Rano wyjrzałem przez okno. Zdawało mi się, że jestem w wielkim, tropikalnym ogrodzie. Palmy, bananowce, tamaryndy i krzewy kawowe – wszystko to rosło wokół, dom tonął w poplątanej, zbitej roślinności. Wysokie trawy i kłębiące się krzewy tak zewsząd napierały, tak się wszechwładnie panoszyły, że właściwie ludziom nie zostawało wiele miejsca. Podwórko Godwina było małe, nigdzie nie widziałem też drogi (poza tą, którą przyjechaliśmy) i przede wszystkim nie dostrzegłem żadnych domów, choć Godwin mówił mi, że jedziemy na wieś. W tym gęsto zarośniętym regionie Afryki wsie jednak nie są rozłożone wzdłuż drogi (której często po prostu nie ma), ale mają domy rozproszone na dużej przestrzeni i w znacznej od siebie odległości. Łączą j e tylko tonące w wiecznej gęstwinie, ukryte dla niewprawnego oka, ścieżki. Trzeba być mieszkańcem wsi albo znać ją dobrze, aby orientować się w układzie tych ścieżek, w ich przebiegu i połączeniach.
Wybrałem się z dziećmi po wodę, bo noszenie wody jest ich zajęciem. Może dwieście metrów od domu płynął zarośnięty łopianami i szuwarem mały, ledwie ciurkający strumyk, w którym z trudem i dużą zwłoką chłopcy napełnili wiadra. Wiadra te niosą później na głowie w taki sposób, że nie uronią kropli wody. Ale idą skupieni i uważnie starają się zachować równowagę swoich drobnych, dziecięcych ciał.
Woda w jednym z wiader jest przeznaczona na mycie poranne. Myje się twarz i to w taki sposób, żeby nie zmarnować dużo wody. Więc nabiera się jej garstkę z wiadra i następnie rozprowadza po twarzy – starannie i niezbyt energicznie, aby nie uciekła przez palce. Ręcznik nie jest potrzebny, bo od rana pali słońce i twarz szybko obsycha. Teraz każdy urywa kawałek gałązki z krzewu i rozgryza jej koniec na miazgę. Tworzy się z tego drewniany pędzelek. Tym pędzelkiem czyścimy zęby długo i starannie. Są ludzie, którzy robią to godzinami, jest to dla nich zajęcie takie jak dla innych żucie gumy.
Następnie, ponieważ to podwójne święto (jest niedziela i z miasta przyjechali goście), mama Godwina robi śniadanie. Normalnie na wsi jada się raz dziennie, wieczorem, a w porze suchej raz na dwa dni, o ile w ogóle nie przymiera się głodem. Na śniadanie jest herbata i kawałek placka z kukurydzianej mąki, a także miska matoke (potrawa z rozgotowanych zielonych bananów). Dzieci zachowują się jak pisklęta w gnieździe: chciwie wpatrują się w miskę matoke, a kiedy mama pozwala już jeść – połykają wszystko w sekundę.
Cały czas jesteśmy na podwórzu. Obiektem, który tu od razu zwraca uwagę, jest leżąca pośrodku kamienna, prostokątna płyta – to grób przodków, masiro. W Afryce obyczaje grzebalne są bardzo różne. Niektóre ludy leśne składają zmarłych wprost w buszu – na pożarcie dzikim zwierzętom. Inne grzebią ciała w osobnych miejscach, na prostych, nie-ozdobnych cmentarzach. Są takie, które zakopuj ą zmarłych pod podłogą domu, w którym się mieszka. Najczęściej jednak chowa się ich niedaleko domu – na podwórzach, w ogródkach, byle mieć ich w pobliżu, czuć ich krzepiącą obecność. Wiara w duchy przodków, w ich moc opiekuńczą, w ich czujną uwagę, zachętę i życzliwość jest ciągle żywa i stanowi źródło otuchy i ufności. Mając je koło siebie, czujemy się bardziej bezpieczni, kiedy nie wiemy, co robić, one pospieszą nam z radą i – co niezmiernie ważne -w porę powstrzymaj ą przed zrobieniem błędnego kroku lub wejściem na złą drogę. Każdy więc dom, każde gospodarstwo ma dwa wymiary: ten widoczny, namacalny, i ten ukryty, tajemniczy, święty, a człowiek, jeżeli może, stara się swój dom rodzinny, swój prądom regularnie odwiedzać -tam nabiera siły i umacnia swój ą tożsamość.
Drugim obok grobu przodków obiektem na tym podwórzu jest pomieszczenie na kuchnię. Kuchnia to obudowane trzema ścianami z gliny zagłębienie w ziemi, w którym leżą trzy, ułożone w trójkąt, osmolone kamienie. Stawia się na nich garnek, a pali węglem drzewnym. Najprostsze urządzenie wymyślone jeszcze w neolicie, a przecież nadal pożyteczne.
Był jeszcze ranek, panował względny, dający się tolerować upał, więc Godwin poszedł odwiedzać sąsiadów, godząc się wcześniej, abym mu towarzyszył. Ludzie mieszkają tu w glinianych, prostych domkach krytych falistą blachą, która w południe grzeje jak rozpalony rożen. W miejsce okien są po prostu otwory w ścianach, a drzwi są najczęściej z dykty lub blachy, luźno osadzone, bez framug, raczej symboliczne, bo nawet nie mają klamek ni zamków.
Ktoś przyjeżdżający z miasta jest tu postrzegany jako wielkie panisko, krezus, lord. Choć miasto nie jest przecież tak daleko, należy już ono do innego, lepszego świata, do planety obfitości. Zresztą obie strony, ci z miasta i ci ze wsi, wiedzą o tym, dlatego ten z miasta jest świadom, że nie może tu przyjechać z pustymi rękoma. Toteż przygotowania do wyjazdu na wieś pochłaniają ludziom miejskim dużo czasu i pieniędzy. Kiedy w mieście mój znajomy coś kupuje, zaraz objaśnia: – Muszę to wziąć ze sobą na wieś. – Chodzi ulicami, ogląda towary i rozważa: – To by było dobre na prezent, kiedy pojadę na wieś.
Prezenty, prezenty. Jest to kultura nieustannego obdarowywania się prezentami. Ponieważ jednak Godwin nie zdążył zrobić zakupów, zostawiał swoim sąsiadom zwitki szylingów ugandyjskich, które dyskretnie wkładał im do kieszeni.
Najpierw odwiedziliśmy Stone'a Singewendę i jego żonę Victę. Stone ma dwadzieścia sześć lat i siedzi w domu, bo czasem zatrudnia się na budowach, ale teraz nie może dostać pracy. Pracuje Yicta: uprawia poletko manioku, z którego żyją. Yicta co rok rodzi dziecko. Są cztery lata małżeństwem i mają czworo dzieci, a piąte w drodze. Zwyczaj jest tu taki, że gościa czymś się podejmuje, ale Yicta i Stone nie częstują nas – nie bardzo mają czym.
Inaczej ich sąsiad Simon, ten od razu stawia przed nami talerzyk orzeszków ziemnych. Ale Simon to człowiek zamożny: ma rower i dzięki temu zajęcie. Simon to bicycle trader. W kraju dużych dróg jest niewiele. I mało jest ciężarówek. Miliony ludzi mieszka na wsiach, do których nie ma dróg i nie docieraj ą ciężarówki. Ci ludzie są najbardziej poszkodowani, są najbiedniejsi. Mieszkają daleko od rynku, zbyt daleko, aby donieść tam na głowie tych trochę bulw kassawy czy yamsu, kiść matoke (zielone banany) czy worek sorghum – a więc jarzyn i owoców rosnących w tej okolicy. Nie mogąc ich sprzedać, nie mają żadnych pieniędzy, tym samym nie mogą nic kupić – beznadziejne koło biedy zamyka się. Ale oto pojawia się ze swoim rowerem Simon. Jego rower ma zrobione domowym sposobem najprzeróżniejsze urządzenia – bagażniki, torby, spinacze, podpórki. Służy on bardziej do transportu niż do jeżdżenia. Tym rowerem, za drobną opłatą (drobną, bo cały czas poruszamy się tu w obrębie gospodarki groszowej), Simon (a takich jak on są tu tysiące) przewozi kobietom towar na targ (kobietom, bo drobny handel jest właśnie ich zajęciem). Simon mówi, że im dalej od dużej drogi, od ciężarówki i rynku – tym więcej biedy. Najgorzej jest tam, gdzie chłopi mają zbyt daleko, aby swój towar przy dźwignąć na rynek. A ponieważ ludzie z Europy, zauważa Simon, bywaj ą u nas tylko w miastach i jeżdżą wielkimi drogami, nawet nie wyobrażają sobie, jak wygląda nasza Afryka.
Jednym z sąsiadów Simona jest Apollo – człowiek nieokreślonego wieku, chudy i małomówny. Stoi przed domem i na desce prasuje koszulę. Ma żelazko na węgiel drzewny, wielkie, stare i zardzewiałe. Jeszcze starsza jest koszula. Żeby ją opisać, należałoby posłużyć się językiem krytyków sztuki, kapryśnych postmodernistów, speców od suprematyzmu, visual – artu i ekspresjonizmu abstrakcyjnego. Toż to arcydzieło patchworku, informelu, kolażu i pop-artu, popis najżywszej wyobraźni owych pracowitych krawców, których mijaliśmy, jadąc tu szosą z Kampali. Koszula ta bowiem musiała mieć tyle razy łatane dziury, tyle na niej naszytych jest skrawków i ścinków najprzeróżniejszej materii, barwy i tekstury, że już nie sposób dojść, jakiego koloru i z jakiego płótna zrobiona była owa pierwotna, wstępna prakoszula, która dała początek długiemu procesowi przeróbek i przekształceń, jakich efekt leży teraz przed Apollem na jego desce do prasowania.