Żyć w takim kraju – trudno. Bo ciągle jest dużo wiosek i miasteczek o ludności mieszanej. Jedni i drudzy mieszkają obok siebie, mijają się na drogach, pracują w jednym miejscu. A po cichu – spiskują. Bo w takim klimacie podejrzliwości, napięcia i lęku odradza się stara, plemienna, afrykańska tradycja tajnych sekt, sekretnych związków i mafii. Rzeczywistych i urojonych. Każdy do czegoś w skrytości należy, a także jest przekonany, że ten drugi, ten Inny, należy na pewno. I to, oczywiście, do przeciwnej, wrażej organizacji.
Bliźniaczym krajem Ruandy jest jej południowy sąsiad -Burundi. Ruanda i Burundi mają podobną geografię, zbliżony typ społeczeństwa, wspólną, wielowiekową historię. Ich losy rozeszły się dopiero w 1959 roku: w Ruandzie zwyciężyła chłopska rewolucja Hutu, a jej liderzy objęli w państwie władzę, natomiast w Burundi Tutsi utrzymali i nawet umocnili swoje panowanie, rozbudowując armię i tworząc coś w rodzaju feudalnej dyktatury militarnej. Jednakże istniejący dawniej system naczyń połączonych między obu krajami-bliźniakami działał nadal i rzeź Tutsi przez Hutu w Ruandzie wywoływała w odwecie rzeź Hutu przez Tutsi w Burundi i vice versa. l tak, kiedy w 1972 roku, zachęcani przykładem swoich braci z Ruandy, Hutu z Burundi próbowali zrobić u siebie powstanie, mordując na początek kilka tysięcy Tutsi, ci w odpowiedzi zabili ponad sto tysięcy Hutu. Nie sam fakt masakry, bo powtarzały się one regularnie w obu krajach, ale jej zatrważające rozmiary wywołały poruszenie wśród Hutu z Ruandy, którzy postanowili jednak zareagować. Dodatkowo skłaniał ich do tego fakt, że w czasie owego pogromu kilkaset tysięcy (czasem podają, że milion) Hutu z Burundi schroniło się w Ruandzie, stwarzając dla tego biednego kraju, który raz po raz nawiedzały klęski głodu, wielki problem: jak wyżywić takie rzesze uchodźców.
Wykorzystując tę krytyczną sytuację (mordują naszych pobratymców w Burundi; nie ma za co utrzymać miliona imigrantów), szef armii ruandyjskiej generał Juvenal Habyarimana dokonuje w 1973 roku zamachu stanu i ogłasza się prezydentem. Zamach ten ujawnił głębokie tarcia i konflikty dzielące społeczność Hutu. Pokonany (a następnie zagłodzony) prezydent Gregoire Kayibanda reprezentował klan Hutu z centrum kraju uznawany za umiarkowanie liberalny. Natomiast nowy władca pochodził z klanu mieszkającego w północno-zachodniej części Ruandy. Klan ten stanowił radykalne, szowinistyczne skrzydło Hutu (żeby uczynić ten obraz bardziej czytelnym, można powiedzieć, że Habyarimana to Radovan Karadżić ruandyjskich Hutu).
Habyarimana będzie odtąd rządzić przez dwadzieścia jeden lat, tj. do swojej śmierci w 1994 r. Masywnej budowy, silny, energiczny, całą uwagę skupia na zbudowaniu żelaznej dyktatury. Wprowadza system jednopartyjny. Liderem partii jest on sam – Habyarimana. Członkami partii muszą być wszyscy obywatele kraju od chwili urodzenia. Generał koryguje także panujący dotąd, zbyt uproszczony schemat wrogości: Hutu kontra Tutsi. Schemat ten wzbogaci teraz o dodatkowy wymiar, dodatkowy podział – na władzę i opozycję. Jeżeli będziesz lojalnym Tutsi, możesz zostać sołtysem i wójtem (choć już nie ministrem), jeżeli natomiast będziesz krytykować władzę, pójdziesz za kratki albo na szafot, choćbyś był stuprocentowym Hutu. I postępując w ten sposób, generał miał rację, ponieważ w opozycji do jego dyktatury byli nie tylko Tutsi, ale również ogromne rzesze Hutu, które szczerze go nienawidziły i zwalczały jak mogły. Konflikt w Ruandzie był nie tylko niezgodą kast, ale i ostrym zderzeniem między dyktaturą a demokracją. Oto dlaczego cały język, całe myślenie kategoriami etnicznymi są tak mylące i bałamutne. Zacierają one bowiem i gubią wszystkie najgłębsze wartości – wartość dobra przeciw złu prawdy przeciw kłamstwu, demokracji przeciw dyktaturze, ograniczając się tylko do jednej, powierzchownej i drugorzędnej dychotomii, jednego kontrastu, opozycji: jest wart wszystkiego tylko dlatego, że to Hutu, albo – niewart niczego, bo to tylko Tutsi.
A więc umacnianie dyktatury to było pierwsze zadanie, któremu poświęcił się Habyarimana. Równolegle z postępami na tym polu zaczęła przybierać na sile i druga tendencja – była nią coraz wyraźniejsza prywatyzacja państwa. Z latami Ruanda stawała się prywatną własnością klanu z Gisenyi (miasteczka, skąd pochodził generał), a ściślej – własnością żony prezydenta, Agathe, jej trzech braci, Sagatawy, Seraphina i Zeda, oraz grona kuzynów tych braci. Agathe i jej bracia należeli do klanu Akazu i ta nazwa stanowiła słowo-klucz, którym można było otworzyć wiele bram prowadzących do tajemniczych labiryntów Ruandy. Sagatawa, Seraphin i Zed mieli luksusowe pałace w okolicach Gisenyi, z których razem z siostrą i jej mężem generałem władali wojskiem, policją, bankami i administracją Ruandy. Ot, małe zagubione w górach na dalekim kontynencie państewko, rządzone przez żarłoczną familię chciwych, despotycznych kacyków. Jak więc się stało, że to ono właśnie zyskało tak smutną sławę w opinii świata?
Już była mowa o tym, że w 1959 roku dziesiątki tysięcy Tutsi, chcąc ratować swoje życie, uciekało z kraju. Potem latami szły ich śladem tysiące i tysiące następnych. Ludzie ci rozkładali się tuż przy granicy obozami w Zairze, Ugandzie, Tanzanii i Burundi. Tworzyli koczowiska nieszczęśliwych i niecierpliwych wygnańców żyjących jedną myślą-żeby powrócić do domu, do swoich (mitycznych już) stad. Życie w takich obozach jest apatyczne, biedne i rozpaczliwe. Z czasem jednak rodzą się tam i dorastają pokolenia młodych, którzy chcą coś zrobić, próbuj ą o coś walczyć. Ich celem głównym jest oczywiście powrót do ziemi przodków. Ziemia przodków to pojęcie w Afryce święte, to miejsce pożądane i magnetyczne, źródło życia. Ale nie jest łatwo wyrwać się z obozu uchodźców, a nawet jest to przez miejscowe władze zabronione. Wyjątek stanowi Uganda, gdzie od lat trwa wojna domowa, panuje zamęt i bezhołowie. W latach osiemdziesiątych młody działacz Joveri Museveni zaczyna tam wojnę partyzancką z potwornym reżimem psychopaty i oprawcy Miltona Obote'a. Museveni potrzebuje ludzi. I szybko ich znajduje, bo oprócz jego ugandyjskich współbraci zaczynają zgłaszać się do partyzantki młodzi z obozów ruandyjskich: bojowi, żądni walki Tutsi. Museveni przyjmuje ich chętnie. W lesie, pod kierunkiem fachowych instruktorów, przechodzą w Ugandzie szkolenie wojskowe, a wielu z nich kończy za granicą szkoły oficerskie. W styczniu 1986 r. Museveni na czele swoich oddziałów wkracza do Kampali i obejmuje władzę. Wieloma tymi oddziałami dowodzą albo znajdują się w ich szeregach owi młodzi Tutsi, urodzeni już w obozach synowie wypędzonych z Ruandy ojców.
Przez długi czas nikt nie zwraca uwagi na fakt, że w Ugandzie wyrosła dobrze wyszkolona i doświadczona w walkach armia mścicieli Tutsi, którzy tylko myślą, jak by tu wziąć odwet za hańbę i krzywdy wyrządzone ich rodzinom. Na razie odbywają tajne zebrania, powołują organizację Narodowy Front Ruandy i przygotowują się do ataku. W nocy 30 września 1990 roku znikają z koszar armii ugandyjskiej i z przygranicznych obozów i o świcie wkraczają na terytorium Ruandy. W Kigali zaskoczenie władzy jest całkowite. Zaskoczenie i przerażenie. Habyarimana ma armię słabą i zdemoralizowaną, a od granicy z Ugandą do Kigali jest niewiele ponad 150 kilometrów i partyzanci mogą się zjawić w stolicy za dzień, dwa. Tak by z pewnością było, bo wojsko Habyarimany nie stawiało żadnego oporu, i może nie doszłoby nigdy do owej hekatomby, rzezi i ludobójstwa roku 1994, gdyby niejeden telefon. Był to telefon generała Habyarimany do prezydenta Mitterranda o pomoc.