Выбрать главу

Mitterrand był pod silną presją proafrykańskiego lobby. O ile większość metropolii europejskich radykalnie zerwała ze swoim dziedzictwem kolonialnym, o tyle w wypadku Francji jest inaczej. Po dawnej epoce pozostała jej bowiem duża, czynna i dobrze zorganizowana armia ludzi, którzy zrobili kariery w administracji kolonialnej, spędzili (nieźle!) życie w koloniach, a teraz w Europie są już obcy, czują się nieprzydatni i niepotrzebni. Jednocześnie wierzą głęboko, że Francja jest nie tylko krajem europejskim, ale także wspólnotą wszystkich ludów kultury i języka francuskiego, że, słowem, Francja to także globalna przestrzeń kulruralno-językowa: Francophonie. Filozofia ta przełożona na uproszczony język geopolityki mówi, że jeśli ktoś gdzieś na świecie atakuje kraj frankojęzyczny, to niemal tak, jakby uderzył w sarną Francję. W dodatku urzędników i generałów z lobby proafrykańskiego uwiera jeszcze dotkliwie kompleks Faszody. Kilka słów na ten temat. Otóż w XIX wieku, kiedy kraje Europy dzieliły między siebie Afrykę, Londynem i Paryżem rządziła dziwaczna (choć wówczas zrozumiała) obsesja, aby swoje posiadłości na tym kontynencie mieć ułożone w linii prostej i aby istniała między nimi terytorialna ciągłość. Londyn chciał mieć taką linię z północy na południe – z Kairu do Cape Town, a Paryż – z zachodu na wschód, tj. z Dakaru do Dżibuti. Jeżeli teraz weźmiemy mapę Afryki i wykreślimy na niej dwie prostopadłe linie, to skrzyżują się one w południowym Sudanie, w miejscu, gdzie nad Nilem leży mała rybacka wioska -Faszoda. Panowało wówczas w Europie przekonanie, że kto będzie miał Faszodę, ten zrealizuje swój ekspansjonistyczny ideał jednoliniowego kolonializmu. Między Londynem i Paryżem zaczął się wyścig. Obie stolice wysłały w kierunku Faszody swoje ekspedycje militarne. Pierwsi dotarli Francuzi. 16 lipca 1898 roku, pokonując pieszo straszliwą trasę z Dakaru, doszedł do Faszody kapitan J.D. Marchard i zatknął tu francuską flagę. Oddział Marcharda składał się ze stu pięćdziesięciu Senegalczyków – dzielnych i oddanych mu ludzi. Paryż szalał z radości. Francuzów rozpierała duma. Ale w dwa miesiące później dotarli tu także Anglicy. Dowodzący ekspedycją lord Kitchener ze zdumieniem stwierdził, że Faszoda jest już zajęta. Nie zważając na to, wywiesił również flagę brytyjską. Londyn szaleje 7 radości. Anglików rozpiera duma. Oba kraje żyją teraz w gorączce nacjonalistycznej euforii. Z początku żadna strona nie chce ustąpić. Wiele wskazywało na to, że I wojna światowa rozpocznie się już wówczas, w 1898 roku – o Faszodę. W końcu (ale to długa historia) Francuzi musieli się wycofać. Zwyciężyła Anglia. Wśród starych, francuskich kolonów epizod Faszody jest ciągle bolesną raną i nawet dziś na wiadomość, że Anglophones gdzieś próbują się ruszyć, od razu rzucają się do ataku.

Tak było i tym razem, kiedy Paryż dowiedział się, że anglojęzyczni Tutsi z terenów anglojęzycznej Ugandy wtargnęli na terytorium frankojęzycznej Ruandy, naruszyli granice Francophonie.

Kolumny Frontu Narodowego Ruandy zbliżały się już do stolicy, a rząd i klan Habyarimany pakował walizki, kiedy na lotnisko w Kigali samoloty przywiozły francuskich spadochroniarzy. Oficjalnie podają, że było ich dwie kompanie. Ale to wystarczyło. Partyzanci chcieli walczyć z reżimem Habyarimany, ale woleli nie ryzykować wojny z Francją: nie mieli szans. Przerwali więc ofensywę na Kigali, ale pozostali w Ruandzie, zajmując na stałe jej północno-wschodnie obszary. Kraj de facto został podzielony, z tym że obie strony traktowały to jako stan tymczasowy, prowizoryczny. Habyarimana liczył, że z czasem będzie na tyle silny, iż wyprze partyzantów, ci zaś, że kiedyś Francuzi wycofają się i wówczas reżim razem z całym klanem Akazu padną następnego dnia.

Nic gorszego niż taki stan ni wojny, ni pokoju. Bo jedni szli do walki z nadzieją, że wygrają i spożyją owoce zwycięstwa. Tymczasem marzenie to nie spełnia się – ofensywę trzeba zawiesić. Jeszcze gorsze panuj ą nastrój e wśród zaatakowanych: co prawda przetrwali, ale zobaczyli widmo klęski, poczuli, że koniec ich panowania jest możliwy. Chcą więc ratować się za wszelką cenę.

Między ofensywą z października 1990 a rzezią z kwietnia 1994 minie trzy i pół roku. W obozie rządzących Ruandą dochodzi do gwałtownych sporów między zwolennikami kompromisu i utworzenia koalicyjnego, narodowego rządu (ludzie Habyarimany plus partyzanci) a fanatycznym, despotycznym klanem Akazu kierowanym przez Agathe i jej braci. Sam Habyarimana kluczy, waha się, nie wie, co robić, i coraz bardziej traci wpływ na rozwój wypadków. Szybko i niepodzielnie górę bierze szowinistyczna linia klanu Akazu. Obóz Akazu ma swoich ideologów – to intelektualiści, uczeni, profesorowie wydziałów historii i filozofii ruandyjskiego uniwersytetu w Butare – Ferdinand Nahimana, Casimir Bizimungu, Leon Mugesira i kilku innych. To oni właśnie formułują ideologię, która uzasadni ludobójstwo jako właściwie jedyne wyjście, jedyny sposób własnego przetrwania. Teoria Nahimany i jego kolegów głosi, że Tutsi to najzwyczajniej obca rasa. To Niloci, którzy przyszli do Ruandy gdzieś znad Nilu, podbili rodzimych mieszkańców tej ziemi – Hutu, zaczęli ich wyzyskiwać, niewolić i rozkładać od wewnątrz. Tutsi zawładnęli wszystkim, co jest w Ruandzie cenne: ziemią, bydłem, rynkami, a z czasem i państwem. Hutu zostali zepchnięci do roli podbitego narodu, który wiekami żył w nędzy, głodzie i poniżeniu. Ale naród Hutu musi odzyskać swój ą tożsamość i godność, jako równy zająć miejsce wśród innych narodów świata.

Czego jednak – zastanawia się w dziesiątkach wystąpień, artykułów i broszur Nahimana – uczy nas historia? Jej doświadczenia są tragiczne, napełniają przygnębiającym pesymizmem. Cała historia stosunków Hutu – Tutsi to czarne pasmo nieustających pogromów i rzezi, wzajemnego wyniszczania się, przymusowych migracji, rozjątrzonej nienawiści. W małej Ruandzie nie ma miejsca na dwa tak na śmierć i życie skłócone i obce sobie narody. W dodatku ludność Ruandy przyrasta w zawrotnym tempie. W połowie wieku kraj miał dwa miliony mieszkańców, teraz, po pięćdziesięciu latach, mieszka w nim już blisko dziewięć milionów. Jakie jest więc wyjście z tego zaklętego kręgu, z tego okrutnego fatum, któremu winni są zresztą, jak samokrytycznie przyznaje Mugesira, sami Hutu: „W 1959 roku popełniliśmy fatalny błąd, pozwalając, żeby Tutsi uciekli. Powinniśmy wtedy działać: zetrzeć ich z powierzchni ziemi". Profesor uważa, że to ostami moment, aby ten błąd naprawić. Tutsi muszą wrócić do swojej prawdziwej ojczyzny, gdzieś nad Nilem. Odeślijmy ich tam, nawołuje, „żywych albo martwych". Tak więc uczeni z Butare widzą jako jedyne wyjście – ostateczne rozwiązanie: ktoś musi zginąć, przestać istnieć raz na zawsze.

I zaczynają się przygotowania. Armia, która liczyła pięć tysięcy ludzi, została powiększona do 35 tysięcy żołnierzy. Drugą siłą uderzeniową staje się Gwardia Prezydencka, elitarne, nowocześnie i bogato wyposażone jednostki (instruktorów przysyła Francja, a broń i sprzęt – Francja, RPA i Egipt). Ale największy nacisk kładzie się na tworzenie masowej, paramilitarnej organizacji – Interahamwe (tzn. Uderzmy Razem). Należą do niej i odbywaj ą w niej szkolenia wojskowe i ideologiczne ludzie ze wsi i miasteczek, bezrobotna młodzież i biedne chłopstwo, uczniowie, studenci i urzędnicy – olbrzymia rzesza, istne pospolite ruszenie, którego zadaniem będzie dokonać apokalipsy. Jednocześnie podprefekci i prefekci maj ą na polecenie rządu sporządzać i dostarczać listy przeciwników władzy, wszelkich ludzi podejrzanych, niepewnych, dwuznacznych, najróżniejszych malkontentów, pesymistów, sceptyków i liberałów. Organem teoretycznym klanu Akazu jest pismo „Kangura", ale głównym źródłem propagandy, a także rozkazów dla niepiśmiennego przecież w większości społeczeństwa jest Radio Mille Collines, które później, w czasie rzezi, nadawać będzie kilka razy dziennie apeclass="underline" „Śmierć! Śmierć! Groby z ciałami Tutsi są wypełnione dopiero do połowy. Spieszcie się, aby zapełnić je do końca!".

W połowie roku 1993 państwa afrykańskie wymusiły na Habyarimanie zawarcie porozumienia z Frontem Narodowym Ruandy (FNR). Partyzanci mieli wejść w skład rządu i parlamentu oraz stanowić czterdzieści procent armii. Ale taki kompromis był nie do przyjęcia dla klanu Akazu. Traciliby monopol władzy, a na to nie chcieli się zgodzić. Uznali, że wybiła godzina ostatecznego rozwiązania.