6 kwietnia 1994 roku „nieznani sprawcy" zestrzelili rakietą w Kigali podchodzący do lądowania samolot, w którym leciał wracający z zagranicy prezydent Habyarimana, zhańbiony podpisaniem kompromisu z wrogami. Było to hasłem do rozpoczęcia rzezi przeciwników reżimu – Tutsi przede wszystkim, ale także licznej opozycji Hutu. Kierowana przez ów reżim masakra bezbronnej ludności trwała trzy miesiące, a więc do momentu, kiedy wojska FNR opanowały cały kraj, zmuszając przeciwnika do ucieczki.
Różnie szacują liczbę ofiar. Jedni podają- pół miliona, inni – milion. Tego dokładnie nikt nie obliczy. Przeraża najbardziej to, że wczoraj jeszcze niewinni ludzie wymordowali innych, zupełnie niewinnych ludzi, i to bez żadnego powodu, bez potrzeby. Zresztą gdyby to nawet nie był milion, tylko na przykład jeden niewinny, czy wówczas też nie byłby to dostateczny dowód, że diabeł jest wśród nas, tyle że wiosną 1994 roku przebywał akurat w Ruandzie?
Pół miliona-milion zabitych to oczywiście tragicznie dużo. Ale z drugiej strony, znając piekielną siłę rażenia armii Habyarimany, jej helikoptery, cekaemy, artylerię i wozy pancerne, można było w ciągu trzech miesięcy systematycznego strzelania zgładzić o wiele więcej ludzi. A jednak tak się nie stało. Jednak w większości ginęli oni nie od bomb i cekaemów, tylko padali rozsiekani i zatłuczeni bronią najbardziej prymitywną- maczetami, młotami, dzidami i kijami. Bo też liderom reżimu nie tylko chodziło o cel – ostateczne rozwiązanie. Ważne było również, jak się do niego zmierza. Ważne było, aby po drodze do Najwyższego Ideału, jakim miało być unicestwienie wroga raz na zawsze, zawiązała się przestępcza wspólnota narodu, aby przez masowy udział w zbrodni powstało łączące wszystkich jedno poczucie winy, tak by każdy, mając na swoim koncie czyjąś śmierć, wiedział, że odtąd wisi nad nim nieodwołalne prawo odwetu, za którym dostrzeże on widmo swojej własnej śmierci.
O ile w systemach hitlerowskim i stalinowskim śmierć zadawali oprawcy z instytucji wyspecjalizowanych – S S czy NKWD, a zbrodnia była dziełem wydzielonych formacji, działających w miejscach ukrytych, to w Ruandzie chodziło o to, żeby śmierć zadał każdy, żeby zbrodnia była produktem masowego, niejako ludowego i wręcz żywiołowego wystąpienia, w którym udział wzięliby wszyscy – aby nie było rąk, które nie umoczyłyby się we krwi ludzi, uznanych przez reżim za wrogów.
Dlatego potem wystraszeni i już pokonani Hutu uciekali do Zairu i tam błąkali się z miejsca na miejsce, niosąc na głowach swój nędzny dobytek. Ludzie w Europie, oglądając w telewizorze te nie kończące się kolumny, nie mogli zrozumieć, jaka siła popycha tych wycieńczonych wędrowców, co każe tym szkieletom tak iść i iść, w karnych szeregach, bez przestanku i odpoczynku, bez jedzenia i picia, bez słowa i uśmiechu, pokornie, posłusznie i z pustką w oczach, przemierzać swoją upiorną drogę winy i męki.
Czarne kryształy nocy
Na końcu drogi, którą jedziemy, widać staczającą się za horyzont kulę słońca. Kiedy za chwilę przestanie nas oślepiać i zniknie, od razu zapadnie noc i zostaniemy sam na sam z ciemnością. Kątem oka dostrzegam, że prowadzący toyotę Sebuya zaczyna się denerwować. W Afryce kierowcy unikaj ą podróży nocą- ciemność ich niepokoi. Boją się jej tak bardzo, że często odmawiają jazdy po zachodzie słońca. Obserwowałem ich, kiedy mimo wszystko musieli nocą jechać. Zamiast patrzeć przed siebie, zaczynają się nerwowo rozglądać na boki. Ich twarze mają rysy napięte i wyostrzone. Na skroniach pojawiają się krople potu. Mimo że drogi są wyboiste, pełne jam, wyrw i dołów, zamiast zwolnić, przyspieszają, pędzą na złamanie karku, byleby dotrzeć do miejsca, gdzie są ludzie, gdzie słychać gwar i świeci światło. Jadąc nocą, ni z tego, ni z owego wpadają w panikę, kręcą się, kurczą za kierownicą, jakby ktoś ostrzeliwał samochód.
– Kuna nini? – pytam (w swahili: czy stało się coś złego?). Nigdy nie odpowiadają, tylko pędzą dalej w tumanach kurzu, w łoskocie żelastwa.
– Hatari? – pytam po jakimś czasie (jakieś niebezpieczeństwo?). Dalej milczą, nie zwracają uwagi.
Czegoś boją się, zmagaj ą z jakimś demonem, którego nie widzę i nie znam. Dla mnie ta ciemność ma cechy określone i proste: jest mroczna, prawie czarna, upalna, bezwietrzna i -jeżeli staniemy i Sebuya wyłączy silnik – pełna ciszy.
Ale jestem przekonany, że zdaniem Sebui na temat ciemności nie wiem właściwie nic. Nie wiem mianowicie, że dzień i noc to są dwie różne rzeczywistości, dwa światy. W dzień człowiek może jakoś radzić sobie z otoczeniem, może istnieć i trwać, nawet żyć spokojnie, natomiast noc czyni go bezbronnym, wystawia na pastwę wrogów, kryje w ciemnościach siły, które czyhają na jego życie. Dlatego lęk, który w ciągu dnia drzemie w sercu człowieka skryty i przytłumiony, w nocy przemienia się w gwałtowny strach, w prześladującą go, napastującą zmorę. Jakże ważne jest, żeby być wówczas w gromadzie! Obecność innych przynosi nam ulgę, uspokaja nerwy, zmniejsza napięcie.
– Hapa? (tutaj?) – pyta mnie Sebuya, kiedy widzimy przy drodze glinianą wioskę. Jesteśmy w zachodniej Ugandzie, niedaleko Nilu, i jedziemy w stronę Konga. Robi się ciemno i Sebuya jest już bardzo zdenerwowany. Widzę, że nie namówię go do dalszej jazdy, więc godzę się, abyśmy tu spędzili noc.
Chłopi przyjęli nas bez entuzjazmu, nawet niechętnie, co jest w tych stronach dziwne i zaskakujące. Ale Sebuya wyciągnął plik szylingów i widok pieniędzy, tak przecież dla tych ludzi niezwykły i kuszący, zdecydował, że przygotowali nam zamiecioną i wyłożoną trawą lepiankę. Sebuya szybko zasnął, ale mnie zaraz obudziło ruchliwe i zaczepne robactwo. Pająki, karaluchy, chrząszcze i mrówki, mnóstwo jakichś drobnych, bezgłośnych i zajętych stworzeń, których często nie widać, ale czuje się jak pełzają, czepiają się, łaskoczą i szczypią- żaden sen nie jest możliwy. Długo przewracałem się z boku na bok, wreszcie już zmęczony i pokonany wyszedłem przed lepiankę i siadłem, opierając się o ścianę. Księżyc świecił jasno i noc była widna, srebrna. Panowała cisza, bo w tych stronach rzadko pojawia się samochód, a wszelka zwierzyna dawno już została wybita i zjedzona.
Nagle usłyszałem jakieś szmery, stąpania, potem trucht bosych nóg. I cisza. Rozejrzałem się, ale nic z początku nie zobaczyłem. Za chwilę szmery i stąpania powtórzyły się. I znowu cisza. Zacząłem przyglądać się kępom rzadkich krzaków, stojącym w oddali parasolowatym akacjowcom, sterczącym w buszu oddzielnym głazom. Wreszcie dostrzegłem przemykającą się grupę ośmiu mężczyzn, którzy nieśli na prostych, zrobionych z gałęzi, noszach okrytego jakąś płachtą człowieka. Ich sposób poruszania się zwracał uwagę. Ci ludzie nie szli przed siebie, lecz przemykali się, skradali, manewrowali. Przycupnęli za krzakiem, rozglądali się i znowu podbiegali do następnej kryjówki. Krążyli, kluczyli, sunęli ukradkiem, jakby grali w podchody. Patrzyłem na ich przykulone, półnagie sylwetki, na nerwowe ruchy, całe to dziwaczne, sekretne zachowanie. W końcu zniknęli mi na dobre gdzieś za załomem skarpy, a wokół mnie była znowu cicha, jasna, nieporuszona noc.
O świcie pojechaliśmy dalej. Spytałem Sebuyę, czy wie, jak nazywają się ludzie z wioski, w której spędziliśmy noc. – Nazywają się Amba – powiedział. I po chwili dodał: -Kabila mbaya (znaczy to mniej więcej: źli ludzie). Nie chciał powiedzieć nic więcej – tu ludzie omijają zło nawet jako temat rozmowy, wolą nie wkraczać na ten teren, nie wywoływać wilka z lasu. Jadąc, myślałem o nocnym zdarzeniu, którego byłem przypadkowym świadkiem. Te zagadkowe zygzaki i skręty tragarzy, ich niepokój i pośpiech, całe to nocne misterium kryło w sobie niedostępną mi tajemnicę. O coś musiało tu chodzić. Ale o co?
Tacy ludzie jak Amba i ich pobratymcy głęboko wierzą, że światem rządzą siły nadnaturalne. Są to siły konkretne, duchy, które mają imiona, czary, które można określić. To one nadają bieg i sens zdarzeniom, rozstrzygają o naszym losie, decydują o wszystkim. Dlatego w tym, co się dzieje, nic nie jest przypadkowe, przypadek po prostu nie istnieje. Weźmy taki przykład. Sebuya jedzie samochodem, ma wypadek i ginie. Dlaczego właśnie Sebuya miał wypadek? Przecież tego dnia na całym świecie jechały miliony, samochodów, które bezpiecznie dotarły do celu, a akurat Sebuya miał wypadek i zginął. Biali ludzie będą szukać różnych przyczyn. Na przykład – że zepsuły mu się hamulce. Ale takie myślenie do niczego nie prowadzi, nic nie objaśnia. Bo dlaczego właśnie Sebui zepsuły się hamulce? Przecież tego samego dnia na całym świecie jechały miliony samochodów, które miały dobre hamulce, a właśnie Sebuya -złe. Dlaczego? Biali ludzie, których myślenie jest przecież szczytem naiwności, powiedzą, że Sebui zepsuły się hamulce, bo zawczasu nie pomyślał, aby je sprawdzić i naprawić. Ale dlaczego właśnie Sebuya miał pomyśleć? Przecież tego samego dnia, miliony itd., itd.