Mimo dzielącej ich podejrzliwości i wrogości przygnębiające fatum, które nad nimi zaciążyło, łączy też ich we wspólnotę, sprawia, że potrafią być solidarni. Jeżeli na przykład przekonam się, że żyjący w mojej wiosce utajony czarownik nie daje mi żyć, wówczas przeniosę się do innej wioski i choćby moja wieś była z nią w stanie wojny, będę gościnnie przyjęty. Bo też czarownik może człowieka naprawdę zadręczyć. Ot, chociażby na ścieżkach, po których chodzimy, zacznie rozkładać kamyki, listki, piórka, patyczki, zdechłe muchy, włosy małpy lub skórki mango. Wystarczy, abyśmy na jedną z tych rzeczy weszli – zaraz rozchorujemy się i umrzemy. A przecież na każdej ścieżce mogą leżeć podobne drobiazgi. Więc praktycznie nie można się ruszyć? Tak, nie można. Człowiek boi się nawet wyjść z lepianki, bo od razu na progu może leżeć kawałek kory baobabu albo zatruty kolec akacjowca.
Czarownik chce nas zamęczyć na śmierć – oto, do czego dąży. W dodatku nie ma na niego lekarstwa, nie wiadomo, jak się bronić. Jedynym ratunkiem jest ucieczka. Oto dlaczego ludzie, których widziałem wówczas nocą, jak nieśli chorego na noszach, przemykali się chyłkiem, uciekali. Czarownik rzucił na chorego czary, a choroba była sygnałem, że szykuje on jego zgon. I dlatego krewni pod osłoną nocy próbowali schować gdzieś ofiarę, ukryć ją przed wzrokiem czarownika, aby w ten sposób uratować jej życie.
Choć nikt nie wie, jak wygląda czarownik, dużo o nim wiemy. Porusza się tylko nocą. Uczestniczy w sabatach, na których zapadaj ą na nas wyroki. Śpimy, a tam zdecydowano o naszym nieszczęściu, którego się nawet nie spodziewamy. Może on przenosić się w dowolne miejsce z wielką szybkością, nawet szybciej niż błyskawica. Pasjami lubi ludzkie mięso, przepada za ludzką krwią. Nie mówi, nie znamy jego głosu. Nie znamy rysów twarzy, kształtu głowy.
Ale być może urodzi się kiedyś człowiek o takim wzroku i takiej sile woli, że usilnie wpatrując się w ciemności nocy, zobaczy, jak zaczynają one gęstnieć, tężeć, skupiać w czarne kryształy i jak coraz wyraźniej układają się one w milczącą i mroczną twarz czarownika.
Ci ludzie, gdzie są?
Ci ludzie, którzy tu powinni być – gdzie są? Pada deszcz i jest zimno. Chmury wiszą nisko – gęste, ciemne, nieruchome. Jak okiem sięgnąć – bagna, mokradła, rozlewiska. Jedyna droga, która tu prowadzi – też zalana wodą. Nasze wozy, choć to potężne terenówki, dawno ugrzęzły w błocie, zagrzebały się w czarnej, lepkiej mazi i stoją najdziwaczniej poprzechylane, unieruchomione w koleinach, w kałużach, w wądołach. Musieliśmy wysiąść i dalej iść pieszo, moknąc w strumieniach ulewy. Idąc, mijamy wystającą wysoko skałę – na jej szczycie stado pawianów przygląda nam się uważnie i niespokojnie. W trawie przy drodze widzę człowieka – siedzi skulony, pokurczony, w malarycznych dreszczach – nie wyciąga rąk, nie żebrze, patrzy na nas wzrokiem, w którym nie ma ani prośby, ani nawet ciekawości.
W tle, daleko, widać kilka zniszczonych baraków. Ale poza tym – pusto. I mokro – bo to pora deszczowa.
To miejsce, gdzie jesteśmy, nazywa się Itang. Itang leży w zachodniej Etiopii, blisko granicy Sudanu. Od kilku lat znajdował się tu obóz 150 tysięcy Nuerów – uchodźców z wojny sudańskiej. Jeszcze kilka dni temu byli tu. A dzisiaj jest pusto. Gdzie poszli? Co się z nimi stało? Jedyne, co narusza martwotę tych bagien, jedyne, co słychać, to rechot żab, jakiś obłędny, ropuszy wrzask, donośny, hałaśliwy, ogłuszający.
Latem 1991 roku wysoki komisarz NZ do spraw uchodźców Sadako Ogata udała się do Etiopii odwiedzić obóz w Itang. Dostałem propozycję, żeby jej towarzyszyć. Rzuciłem wszystko i pojechałem, ponieważ była to rzadka okazja, by dotrzeć do takiego obozu. Warto wspomnieć, że z różnych przyczyn obozy te znajdują się na ogół w miejscach odległych i odosobnionych, do których dojazd jest trudny, a wstęp najczęściej wzbroniony. Życie w nich jest udręką, smutną wegetacją, ciągle na granicy śmierci. Jednak poza grupą lekarzy i pracowników różnych organizacji charytatywnych ludzie mało wiedzą na ten temat, ponieważ takie miejsca zbiorowego cierpienia świat skrupulatnie izoluje i nie chce o nich słyszeć.
Uważałem zawsze za niemożliwe, żeby zobaczyć Itang. Aby się tam dostać, należy najpierw znaleźć się w Addis Abebie. Tam trzeba by wynająć (ale od kogo?) i opłacić (ale za co?) samolot do odległej o pięćset kilometrów Gam-beli, jedynej miejscowości w pobliżu Itang, która ma lotnisko. To już granica z Sudanem, więc nieopisanie trudno byłoby zdobyć pozwolenie na lądowanie. Ale załóżmy, że mamy samolot i nawet pozwolenie. Przylatujemy do Gam-beli. Gdzie się udać? Do kogo pójść w tym biednym miasteczku, gdzie na rynku, w strugach ulewy, stoi nieruchomo kilku bosonogich Etiopczyków? Stoi, myśląc o czym? Czekając na co? A my skąd w Gambeli mamy wziąć samochód, kierowcę, ludzi do wyciągania wozu z błota, liny i łopaty? Skąd żywność? Ale załóżmy, że to wszystko mamy. Kiedy byśmy dojechali na miejsce? Czy wystarczyłby jeden dzień? Ile posterunków po drodze musielibyśmy przekonać, przebłagać, przekupić, aby pozwoliły nam jechać dalej? Aż w końcu, już u celu przy bramie, wartownik kazałby nam wrócić, bo w obozie akurat panuje epidemia cholery czy dyzenterii, albo nie ma komendanta, który musi dać zgodę, albo kogoś, kto mógłby tłumaczyć rozmowę z Nuerami, mieszkańcami obozu. Czy też, jak dzieje się to właśnie teraz, za bramą nie zobaczylibyśmy już nikogo, żywej duszy.
Sudan to pierwszy kraj Afryki, który po II wojnie światowej uzyskał niepodległość. Wcześniej był brytyjską kolonią sztucznie, biurokratycznie zlepioną z dwóch członów: arabsko-muzułmańskiej Północy i „murzyńsko" – chrześcijańskiego (i animistycznego) Południa. Między tymi dwiema społecznościami istniał zadawniony antagonizm, wrogość i nienawiść, ponieważ Arabowie z Pomocy latami najeżdżali Południe, łapali jego mieszkańców i sprzedawali jako niewolników.
Jak owe nieprzyjazne sobie światy mogły żyć w jednym, niepodległym państwie? Nie mogły – i o to właśnie Anglikom chodziło. W tamtych latach stare, europejskie metropolie były przekonane, że choć formalnie zrezygnują z kolonii, faktycznie i tak będą w nich rządzić, np. w Sudanie, stale godząc muzułmanów z Pomocy z chrześcijanami i animistami z Południa. Wkrótce jednak niewiele z tych imperialnych złudzeń pozostało. Jeszcze w 1962 roku w Sudanie wybuchła pierwsza wojna domowa między Południem i Północą (poprzedzona już wcześniejszymi buntami i powstaniami na Południu). Kiedy w 1960 roku jechałem na Południe po raz pierwszy, poza wizą sudańską musiałem mieć jeszcze wizę specjalną, na osobnym blankiecie. W Dżubie, największym mieście Południa, zabrał mi ją oficer służby granicznej. – Jak to! – żachnąłem się – przecież potrzebuję jej, żeby dojechać do granicy Konga, która jest dwieście kilometrów stąd. Oficer pokazał nie bez dumy na siebie: – To ja tu jestem granicą! – powiedział. W istocie, poza rogatkami miasta rozciągała się ziemia, nad którą już rząd w Chartumie nie miał wielkiej władzy. I tak jest do dzisiaj – Dżubę ochrania garnizon arabski z Chartumu, a prowincja jest w rękach partyzantów.
Pierwsza wojna sudańska ciągnęła się dziesięć lat – do roku 1972. Potem, przez następne dziesięć lat, panował kruchy, nietrwały pokój, po czym, w 1983 roku, kiedy islamski rząd w Chartumie próbował narzucić całemu krajowi islamskie prawo (szaria), zaczęła się nowa, najstraszniejsza faza tej trwającej do dzisiaj wojny. Jest to najdłuższa i największa wojna w historii Afryki i prawdopodobnie największa w tej chwili na świecie, ale jako że toczy się na głębokiej prowincji naszej planety i bezpośrednio nikomu, np. w Europie czy Ameryce, nie zagraża, nie budzi większego zainteresowania. W dodatku teatry tej wojny, jej rozległe i tragiczne pola śmierci, są- z powodu trudności komunikacyjnych i drastycznych restrykcji Chartumu – praktycznie niedostępne dla mediów, większość ludzi na świecie nie ma najmniejszego pojęcia, że w Sudanie toczy się wielka wojna.