A toczy się ona na wielu frontach i wielu płaszczyznach, z których konflikt Północy z Południem nie jest już dziś nawet najważniejszy. W dodatku może mylić, skrzywiać prawdziwy obraz rzeczywistości. Zacznijmy od północy tego olbrzymiego kraju (dwa i pół miliona kilometrów kwadratowych). Północ to w dużej części Sahara i Sahel, co kojarzy nam się z bezkresem piasku i rumowiskami zwietrzałych kamieni. W istocie północny Sudan to i piaski, i kamienie, ale nie tylko. Kiedy lecimy z Addis Abeby do Europy i nadlatujemy nad tę część Afryki, mamy pod sobą widok niezwykły: daleko, daleko rozciąga się żółtozłota powierzchnia Sahary. I oto przez jej środek przebiega wielki, intensywnie zielony pas pól i plantacji leżących nad płynącym tu szerokimi, łagodnymi półkolami Nilem. Granica między głęboką ochrą Sahary i szmaragdem tych pól jest jakby wytyczona nożem: nie ma tu żadnych pasów pośrednich, żadnego stopniowania – kończy się ostatnia roślinka plantacji i zaraz zaczynają się pierwsze grudki pustyni.
Otóż, kiedyś te nadrzeczne pola dawały życie milionom arabskich fellachów i bytującym tam ludom koczowniczym. Ale potem, zwłaszcza od połowy XX wieku i już po niepodległości, rozwinął się proces rugowania fellachów przez ich bogatych pobratymców z Chartumu, którzy wespół z generalicją, przy pomocy armii i policji, wchodzili w posiadanie owych żyznych ziem nadnilańskich, tworząc na nich gigantyczne plantacje roślin eksportowych – bawełny, kauczuku, sezamu. Tak powstała silna klasa arabskich latyfundystów, która w aliansie z generalicją i elitą biurokratyczną objęła w 1956 roku władzę i sprawuje ją do dziś, prowadząc wojnę z „murzyńskim" Południem, które traktuje jak kolonię, i jednocześnie gnębiąc swoich etnicznych ziomków – Arabów z Północy.
Wywłaszczeni, wyrzuceni, pozbawieni ziemi i stad Arabowie sudańscy gdzieś muszą podziać się, coś z sobą zrobić, znaleźć źródło utrzymania. Część z nich władcy z Chartumu wcielą do coraz liczniejszej armii. Część w szeregi ogromnej policji i biurokracji. Ale reszta? Te rzesze bezrolnych i wykorzenionych? Resztę reżim będzie starał się kierować na Południe.
Mieszkańców Północy jest około dwudziestu milionów, Południa – około sześciu. Ci ostatni dzielą się na dziesiątki plemion, mówiących wieloma językami, wyznających różne religie i kulty. W owym wieloplemiennym morzu Południa wyróżniają się jednak dwie wielkie społeczności, dwa ludy, stanowiące łącznie połowę mieszkańców tej części kraju. To Dinka i spokrewnieni z nimi (choć czasem i skłóceni) Nuerowie. I jednych, i drugich poznacie na odległość: są wysocy, dwumetrowi, szczupli i mają bardzo ciemny odcień skóry. Piękna, postawna, pełna godności, a nawet trochę wyniosła rasa. Od lat antropolodzy zastanawiają się, skąd oni tacy wysocy i szczupli. Żywią się właściwie tylko mlekiem, czasem krwią swoich krów, które hodują, czczą i kochają. Krów tych zabijać nie wolno i nie wolno dotykać ich kobietom. Swoje życie Dinka i Nuer podporządkowali wymogom i potrzebom tych krów. Porę suszy spędzają z nimi w pobliżu rzek – Nilu, Ghazalu i Sobatu przede wszystkim, a w porze deszczowej, kiedy na odległych płaskowyżach zaczyna zielenić się trawa, zostawiają rzeki i ruszają z bydłem w tamte strony. W tym odwiecznym rytmie, w tej wahadłowej, niemal rytualnej wędrówce między brzegami rzek a pastwiskami na płaskowyżach Górnego Nilu upływa życie Dinki i Nuera. Żeby istnieć, muszą mieć przestrzeń, ziemię bez granic, otwarty, szeroki horyzont. Zamknięci – chorują, zamieniają się w szkielety, gasną, umierają.
Nie wiem, od czego zaczęła się ta wojna. To było tak dawno! Jacyś żołnierze z armii rządowej ukradli Dinkom krowę? Dinka poszli tę krowę odbić? Zaczęła się strzelanina? Padli zabici? Jakoś tak to musiało wyglądać. Oczywiście krowa była pretekstem. Arabscy lordowie z Chartumu nie mogli się zgodzić, żeby pastuchy z Południa miały te same prawa co oni. Ludzie z Południa nie chcieli, żeby w niepodległym Sudanie rządzili nimi synowie handlarzy niewolników. Południe domagało się secesji, własnego państwa. Północ postanowiła rebeliantów zniszczyć. Zaczęły się masakry. Podają, że do dziś wojna ta pochłonęła półtora miliona ofiar. Najpierw przez dziesięć lat działał na Południu żywiołowy, słabo zorganizowany ruch partyzancki Anya-Nya. Potem, w 1983 roku, zawodowy pułkownik John Garang, Dinka, zorganizował Sudańską Ludową Armię Wyzwoleńczą (SPLA), która kontroluje większość obszarów Południa.
To długa wojna, która nasila się, przygasa i znowu wybucha. Choć trwa tyle już lat, nie słyszałem, żeby ktoś próbował napisać jej historię. W Europie na temat każdej wojny są półki książek, archiwa pełne dokumentów, specjalne sale w muzeach. W Afryce nie ma nic podobnego. Wojna, nawet najdłuższa i największa, szybko tonie tu w niepamięci, popada w zapomnienie. Jej ślady znikają na drugi dzień: martwych trzeba od razu pogrzebać, na miejscu spalonych lepianek postawić nowe.
Dokumenty? Nigdy ich nie było. Nie ma rozkazów na piśmie, map sztabowych, szyfrów, ulotek, odezw, gazet, korespondencji. Nie ma zwyczaju pisania wspomnień i pamiętników (zresztą najczęściej nie ma po prostu papieru). Nie ma tradycji pisania historii. Poza wszystkim – kto miałby to robić? Nie ma zbieraczy pamiątek, muzealników, archiwistów, historyków, archeologów. I nawet lepiej, że na polach wojny nikt się tu taki nie kręci. Od razu wpadłby w oko policji, trafił do więzienia i – podejrzany o szpiegostwo – zostałby rozstrzelany. Tu historia pojawia się nagle, spada jak deus ex machina, zbiera swoje krwawe żniwo, porywa ofiary i znika bez śladu. Kim ona jest? Dlaczego właśnie na nas rzuciła swój potępieńczy urok? Niedobrze o tym myśleć. Lepiej w to nie wnikać.
Wracając do Sudanu. Wojna, która zaczęła się tam, pod wzniosłymi hasłami, jako dramat młodego państwa (Północ: musimy utrzymać jedność kraju, Południe: walczymy o niepodległość), z czasem degeneruje się i staje wojną różnych kast militarnych przeciw własnemu narodowi, wojną uzbrojonych przeciw bezbronnym. Bo dzieje się to wszystko w kraju biednym, w kraju ludzi głodnych, w którym jeżeli ktoś sięga po broń, po maczetę i automat, to przede wszystkim żeby zagrabić pożywienie, żeby się najeść. To wojna o garść kukurydzy, o miskę ryżu. A wszelki rabunek jest tu tym łatwiejszy, że jesteśmy w kraju ogromnych przestrzeni i bezdroży, słabej komunikacji i łączności, małego i rozproszonego zaludnienia, a więc w warunkach, w których rozbój, łupież i bandytyzm uchodzą bezkarnie, choćby z braku jakiejkolwiek kontroli i nadzoru.
Trzy są rodzaje sił zbrojnych, które prowadzą tę wojnę. Więc jest armia rządowa – instrument w rękach elity chartumskiej – dowodzona przez prezydenta, generała Omara al-Bashira. Z armią tą współdziałają liczne jawne i tajne policje, bractwa muzułmańskie, prywatne służby wielkich właścicieli.
Przeciw tej sile rządzącej stój ą partyzanci SPLA pułkownika Johna Garanga i różne formacje na Południu, które się od SPLA oderwały.
I jest wreszcie trzecia kategoria ludzi uzbrojonych – to nieskończona liczba tzw. militias – paramilitarnych grup młodych ludzi (często dzieci) o proweniencji plemiennej, dowodzona przez różnych lokalnych czy klanowych watażków, którzy w zależności od sytuacji i korzyści będą współdziałać albo z armią, albo z SPLA {militias to w Afryce produkt ostatnich lat, zanarchizowana agresywna i rosnąca siła, która rozsadza państwa, armie, zorganizowane ruchy partyzanckie i polityczne).
Przeciw komu te wszystkie wojska, oddziały i fronty, zagony, służby i zaciągi? Tak liczne i przez tyle lat walczące? Czasem przeciw sobie, ale najczęściej przeciw własnemu narodowi, a więc bezbronnym, a to w szczególności znaczy – kobietom i dzieciom. Ale dlaczego właśnie przeciw kobietom i dzieciom? Czyżby tymi uzbrojonymi mężczyznami kierował jakiś zoologiczny anty feminizm? Oczywiście -nie. Atakują oni i grabią zgrupowania kobiet i dzieci, ponieważ to do nich kierowana jest pomoc ze świata, to dla nich przeznaczone są worki z mąką i ryżem, skrzynki sucharów i mleka w proszku, rzeczy, na które nikt w Europie nie zwróciłby większej uwagi, ale tu, między szóstym a dwunastym stopniem szerokości geograficznej, są cenniejsze nad wszystko. Zresztą nie zawsze owe skarby trzeba tym kobietom zabierać. Wystarczy po prostu, kiedy samolot przywiezie żywność, otoczyć go, zabrać worki i skrzynki i zanieść lub zawieźć je do swojego oddziału.