Выбрать главу

Od lat reżim w Chartumie posługuje się bronią głodu, aby unicestwić ludność Południa. Robi dziś z Dinkami i Nuerami to, co zrobił Stalin z Ukraińcami w 1932 roku: głodzi ich na śmierć.

Ludzie nie głodują dlatego, że na świecie nie ma żywności. Jest jej pełno, w nadmiarze. Ale między tymi, którzy chcą jeść, a pełnymi magazynami stoi wysoka przeszkoda: gra polityczna. Chartum ogranicza loty z pomocą dla głodujących. Wiele samolotów docierających na miejsce jest grabionych przez miejscowych watażków. Kto ma broń, ten ma żywność. Kto ma żywność, ten ma władzę. Obracamy się tu wśród ludzi, którzy nie myślą o transcendencji i istocie duszy, o sensie życia i naturze bytu. Jesteśmy w świecie, w którym człowiek, czołgając się, próbuje wygrzebać z błota kilka ziaren zboża, żeby przeżyć do następnego dnia.

Itang:

Poszliśmy tam, gdzie stały baraki. Musiał to być szpitalik, teraz przez kogoś zdewastowany, zrujnowany. Przez kogo? Łóżka powywracane, stoły połamane, szafki pootwierane. Nowy aparat rentgenowski rozbity kamieniami, pogięty, jego dźwignie wyrwane, tablica z pokrętłami i zegarami – zmiażdżona. Mógł to być jedyny aparat do prześwietleń w promieniu pięciuset kilometrów. Teraz ktoś zrobił z niego bezużyteczny złom. Ale kto? I dlaczego? Obok agregat na prąd, też pognieciony, zdewastowany. Jedyne przedmioty techniki (poza, oczywiście, bronią) na wielkim obszarze – unieruchomione, do wyrzucenia.

Szliśmy stamtąd groblą na jedyny suchy plac. Po obu stronach stała woda, cuchnęło zgnilizną, szalały moskity. Mokradła i mokradła, a na nich jakieś szałasy, w większości puste, ale w niektórych siedzą albo leżą ludzie. W wodzie? Tak, w wodzie, widzę to przecież. W końcu zebrano stu-dwustu ludzi. Ktoś kazał im stanąć w półkolu. Stali milczący, bez ruchu. Gdzie poszli inni, te sto pięćdziesiąt tysięcy, gdzie ruszyli jak jeden mąż w jedną noc? Do Sudanu. Dlaczego? Liderzy kazali. Ci z obozu to ludzie od lat głodni, już bez rozumienia, bez orientacji, bez woli. Dobrze, że ktoś jeszcze coś każe, że wie, iż są, coś od nich chce. Dlaczego nie wyszli z obozu z innymi? Nie można się dowiedzieć. Czy o coś proszą? Nie, o nic. Tak długo, jak będą dostawać pomoc, będą żyć. Jeżeli zabraknie pomocy – umrą. Ale wczoraj dostali pomoc. I przedwczoraj. Więc naprawdę nie jest źle i nie ma o co prosić.

Jakiś starszy mężczyzna daje im znak do rozejścia. Jeszcze pytam, czy wolno zrobić zdjęcie? Oczywiście, że wolno. Tu wszystko wolno.

Studnia

Ktoś budzi mnie, czuję ostrożne, lekkie dotknięcie. Twarz, która pochyla się nade mną, jest ciemna, widzę nad nią biały turban, tak jasny, że niemal świecący, jakby pociągnięty fosforem. Jest jeszcze noc, ale wokół panuje ruch. Kobiety rozbierają szałasy, chłopcy układają chrust na ognisku. Jest pośpiech w tej krzątaninie, wyścig z czasem: zrobić jak najwięcej, nim pojawi się słońce i zacznie upał. Trzeba więc szybko zwinąć nocne koczowisko i ruszyć w drogę. Ci ludzie nie czują żadnego związku z miejscem, w którym są. Zaraz stąd pójdą, nie zostawiając śladu. W swoich dumkach, które śpiewają wieczorem, ciągle będzie powtarzać się refren: „Moja ojczyzna? Moja ojczyzna jest tam, gdzie pada deszcz".

Ale do wieczora jeszcze daleko. Najpierw trzeba przygotować się do drogi. Więc przede wszystkim napoić wielbłądzice. To trwa długo, bo mogą one pochłonąć ogromne ilości wody, niejako na zapas, czego nie potrafi ani człowiek, ani żadne inne stworzenie. Następnie doją je chłopcy, napełniając kwaskowym, gorzkawym mlekiem płaskie skórzane bukłaki. Potem piją ze studni owce i kozy. Jest ich może dwieście. Tych stad doglądaj ą kobiety. Na koniec piją ludzie – mężczyźni pierwsi, po nich kobiety i dzieci.

Na horyzoncie pojawia się teraz pierwsza świetlista linia – zapowiedź dnia i wezwanie do porannej modlitwy. Modlą się mężczyźni, obmywszy najpierw twarze garstką wody, przy czym to mycie wymaga takiego samego skupienia jak modlitwa: żadna kropla, podobnie jak żadne słowo boże, nie mogą być stracone.

Kobiety rozdają teraz mężczyznom po czarce herbaty. Jest to herbata gotowana z cukrem i z miętą, gęsta jak miód i posilna, w porze suchej, kiedy brakuje jedzenia, musi ona wystarczyć za całodzienne pożywienie, aż do następnej czarki – na kolację.

Pojawia się słońce, robi się jasno, a to już najwyższa pora, żeby ruszać w drogę. Najpierw idzie stado wielbłądzic prowadzone przez mężczyzn i chłopców. Potem w tumanach kurzu kotłują się owce i kozy. I zaraz za nimi kobiety i dzieci. W takiej kolejności zwyczajowo kroczy gromada ludzi i zwierząt, ale tym razem, na samym jej końcu, idą jeszcze Hamed ze swoim osłem, a także, na dokładkę, ja. Hamed to drobny kupiec z Berbery, w którego hoteliku nocowałem. Kiedy powiedział mi, że rusza ze swoimi kuzynami do brata w Las Anod, poprosiłem go, by mnie zabrał ze sobą.

Ale gdzie jest Berbera? Gdzie Las Anod? Obie miejscowości leżą w północnej Somalii. Berbera – nad Zatoką Adeńską, a Las Anod na Płaskowyżu Haud. A więc moi współtowarzysze modlili się rano zwróceni na północ, tj. w stronę Mekki, mając słońce po prawej stronie, podczas gdy teraz, kiedy ruszamy w drogę, jest ono po stronie lewej. Oto geografia tutejszego świata – zawiła, pomieszana, ale nie daj Boże coś tu pomylić, w miejscowych, pustynnych warunkach taka pomyłka oznacza śmierć. Kto był kiedyś w tych stronach, wie, że są to najgorętsze miejsca na ziemi. Ale tylko ktoś, kto je poznał, będzie wiedział, o czym mówię. Bo dzień w porze suchej, zwłaszcza jego godziny południowe sanie dającym się wytrzymać piekłem. Naprawdę smażymy się w ogniu. Naprawdę wokół wszystko się pali. Nawet cień jest gorący, nawet wiatr – rozżarzony. Jakby przesuwał się w pobliżu rozpalony, kosmiczny meteoryt i swoim termicznym promieniowaniem zamieniał wszystko w popiół. O takiej porze ludzie, zwierzęta i rośliny nieruchomieją, drętwieją. Zapada milczenie, zapada martwa, przejmująca cisza.

Otóż teraz właśnie idziemy pustymi bezdrożami naprzeciw temu oślepiającemu zjawisku, jakim jest tu szczyt gorejącego dnia, naprzeciw temu męczącemu doświadczeniu spiekoty i wyczerpania, przed którym w dodatku nie ma dobrego schronienia ni ucieczki. Nikt nie rozmawia, jakby całą uwagę i energię pochłaniał marsz, choć jest on przecież zajęciem codziennym, monotonną rutyną, sposobem życia. Tylko od czasu do czasu słychać uderzenia kija o grzbiet leniwej wielbłądzicy albo pokrzykiwania kobiet na niesforne kozy.

Zbliża się jedenasta, kiedy kolumna zwalnia, a potem przystaje i rozprasza się. Każdy stara się teraz ukryć przed słońcem. Jedynym sposobem jest wejść pod rosnące tu gdzieniegdzie rozłożyste, rosochate akacjowce, których płaskie, postrzępione korony mają kształt parasola: tam jest cień, ukryta odrobina chłodu. Bo poza tymi drzewami wszędzie tylko piach i piach. Tu i tam jakieś pojedyncze, kolczaste, rozcapierzone krzaki. Kępy wypalonej, szorstkiej trawy. Wypustki szarych, kruchych mchów. I już tylko rzadko: wystające kamienie, zwietrzałe głazy, bezładne skalne usypiska.

– Nie lepiej było zostać tam, przy studni? – pytam, skonany, Hameda. Ledwie jesteśmy w drodze trzeci dzień, a nie mam już siły dalej iść. Siedzimy oparci o sękaty pień drzewa, w wąskim kręgu cienia, tak kusym, że mieści się w nim jeszcze tylko głowa osiołka, a cały jego tułów smaży się w słońcu.

– Nie – odparł – bo od zachodu idą Ogadeni, a nie mamy dość siły, żeby się im oprzeć.

W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nasza wędrówka nie jest zwykłym przemieszczaniem się z miejsca na miejsce, ale idąc, uczestniczymy w walce, w nieustannych i niebezpiecznych manewrach, w zmaganiach i w starciach, które w każdej chwili mogą źle się zakończyć.

Somalijczycy stanowią jeden, kilkumilionowy, naród. Mają wspólny język, historię i kulturę. To samo terytorium. I tę samą religię- islam. Około jednej czwartej tej społeczności mieszka na południu i zajmuje się rolnictwem, uprawiając sorgo, kukurydzę, fasolę i banany. Ale większość to właściciele stad, nomadzi, koczownicy. Właśnie wśród nich teraz jestem, na wielkim półpustynnym obszarze, gdzieś między Berberą a Las Anod. Somalijczycy dzielą się na kilka wielkich klanów (takich jak Issaą, Daarood, Dir, Ha-wiye), te z kolei na klany mniejsze, których są dziesiątki, a te na grupy krewniacze, których są setki, nawet tysiące. Układy, sojusze i konflikty w tych związkach i konstelacjach rodowych składają się na historię somalijskiej społeczności.