Droga prowadzi najpierw wzdłuż Atlantyku przez aleję baobabów tak potężnych, olbrzymich, wyniosłych, monumentalnych, jakbyśmy jechali wśród drapaczy chmur na Manhattanie. Tak jak słoń wśród zwierząt, tak baobab wśród drzew – nie mają sobie równych. Są z jakiejś innej ery geologicznej, z innego kontekstu, z innej natury. Do niczego nie przystają, z czym można je porównać. Żyją dla siebie, mają swój indywidualny program biologiczny.
Za tym ciągnącym się przez wiele kilometrów lasem baobabów szosa skręca na wschód, w kierunku Mali i Burki-na Faso. W miejscowości Dagana Traore zatrzymuje wóz. Jest tu kilka restauracyjek. W jednej z nich będziemy jeść obiad. Ludzie dzielą się na grupy sześcio – ośmioosobowe i siadają w lokalu na podłodze, wkoło. Wewnątrz koła chłopak z restauracji stawia miednicę wypełnioną do połowy ryżem suto polanym brunatnym, ostrym sosem. Zaczynamy jeść. Je się w ten sposób, że każdy, po kolei, sięga prawą ręką do miednicy, bierze garść ryżu, wyciska z niej nad miednicą sos i taką sprasowaną kluchę wkłada do ust. Je się powoli, z powagą, przestrzegając kolejności, aby nikt nie był pokrzywdzony. Jest wielki takt i umiar w tym rytuale. Przecież wszyscy są głodni, a ilość ryżu ograniczona, nikt jednak nie łamie porządku, nie przyspiesza, nie oszukuje. Kiedy miednica jest już pusta, chłopak wnosi wiadro wody, z którego każdy, znowu w kolejności, wypija duży kubek. Potem myje ręce, płaci, wychodzi i wsiada do autobusu.
Za chwilę jedziemy znowu. Po południu jesteśmy w miejscowości, która nazywa się Mboumba. Tu wysiadam. Mam przed sobą dziesięć kilometrów polnej drogi przez suchą, wypaloną sawannę, gorący, sypki piasek i skwierczący, stężały upał.
A więc poranek w Abdallah Walio. Dzieci rozbiegły się już po wsi. Teraz z lepianek wychodzą dorośli. Mężczyźni rozkładaj ą na piasku dywaniki i zaczynaj ą poranną modlitwę. Modlą się, zamknięci w sobie, wyłączeni, pośród ruchu innych – biegania dzieci, krzątania kobiet. O tej godzinie słońce już na dobre zapełnia horyzont, oświetla ziemię, wchodzi do wsi. Od razu też czuje się jego obecność, od razu jest gorąco.
Teraz zaczyna się rytuał porannych wizyt i pozdrowień. Wszyscy wszystkich odwiedzają. Są to sceny podwórkowe, do mieszkań nikt nie wchodzi. Lepianki bowiem służą tylko do spania. Thiam, po modlitwie, zaczyna swój obchód od najbliższych sąsiadów. Podchodzi do nich. Zaczyna się wymiana wzajemnych pytań i odpowiedzi. – Jak spałeś? -A dobrze. – A twoja żona? – Też dobrze. – A dzieci? – Dobrze? – A kuzyni? – Dobrze. – A twój gość? – Dobrze. – A miałeś sny? – Miałem. Itd., itd. Trwa to bardzo długo, a nawet – im dłużej pytamy, im bardziej szczegółowa jest wymiana tych grzeczności, tym większy szacunek okazujemy drugiej stronie. O tej porze spokojnie przejść przez wieś nie sposób, bo z każdym spotkanym musimy wejść w ową nie kończącą się wymianę pytań – pozdrowień i to z każdym oddzielnie, nie można tego zrobić hurtem, hurtem byłoby niegrzecznie.
Cały czas towarzyszyłem Thiamowi w tym obrządku. I trwało długo, zanim zatoczyliśmy pełne koło. Jednocześnie, jak zauważyłem, inni też krążyli po swoich porannych orbitach, ruch we wsi panował duży, zewsząd dobiegały owe sakramentalne: – Jak spałeś? I uspokajające, pozytywne: -Dobrze. – Dobrze. W czasie takiego obchodu wsi widzi się, że w tradycji i wyobrażeniu jej mieszkańców nie istnieje pojęcie przestrzeni podzielonej, zróżnicowanej, segmentowej. W całej wsi nie ma płotów, parkanów czy drutów, nie ma grodzeń, siatek, rowów ni miedz. Przestrzeń jest jedna, wspólna, otwarta, nawet – przezroczysta: nie ma w niej rozwieszonych kurtyn, wzniesionych barier, zapór i murów, nikomu nie stwarza ona ograniczeń, nie stawia oporu.
Teraz część ludzi idzie pracować w polu. Pola są daleko, nawet ich nie widać. Ziemia blisko wsi od dawna jest już wyczerpana, jałowa, bezpłodna, jest tylko piaskiem i pyłem. Dopiero kilometry dalej można coś posadzić, z nadzieją, że jeśli przyjdą deszcze – ziemia obrodzi. Człowiek ma jej tu tyle, ile zdoła uprawić, rzecz w tym, że uprawi jej niewiele. Motyka jest jedynym narzędziem, nie ma pługa, nie ma zwierząt pociągowych. Patrzę na tych, którzy idą na pola. Jako jedyne pożywienie na cały dzień niosą po butelce wody. Nim dojdą na miejsce, upał będzie już straszny. Co uprawiają? Maniok, kukurydzę, suchy ryż. Mądrość i doświadczenie tych ludzi każą im pracować mało i powoli, robić duże przerwy, oszczędzać się, odpoczywać. Są to bowiem ludzie słabi, źle odżywieni, bez energii. Jeżeli ktoś zacząłby pracować intensywnie, harować, wypruwać żyły – osłabnie jeszcze bardziej, a wycieńczony i bezsilny łatwo zapadnie na malarię, gruźlicę i setkę czyhających chorób tropikalnych, z których połowa kończy się śmiercią. Życie jest tu stałym wysiłkiem, nieustannie powtarzaną próbą znalezienia ciągle załamującej się, kruchej i chwiejnej równowagi między przetrwaniem a zagładą.
Kobiety natomiast od rana przygotowuj ą posiłek. Mówię – posiłek, gdyż pożywa się raz dziennie, a nie można też użyć określeń: śniadanie, obiad czy kolacja, ponieważ nie je się o żadnej ustalonej godzinie, tylko wówczas, gdy posiłek jest gotowy. Najczęściej przypada to na późne popołudnie. Je się raz dziennie i zawsze to samo. W Abdallah Walio, jak w całej okolicy, jest to ryż polany ostrym, piekącym sosem. We wsi są biedni i bogaci, ale różnica między tym, co jedzą, nie polega na różnorodności potraw, tylko na ilości ryżu. Biedny będzie miał go odrobinę, bogaty – kopiastą miskę. Ale tak jest tylko w latach urodzaju. Długotrwała susza spycha wszystkich na to samo dno: biedni i bogaci jedzą odrobinę, o ile po prostu nie umierają z głodu.
Przygotowanie posiłku zajmuje kobietom większą część dnia, właściwie cały czas. Bo musi ona rano wyruszyć na poszukiwanie drewna. Drzewa nigdzie nie ma, zostało dawno wytrzebione i szukanie jakichś szczap, odłamków i patyków w sawannie jest zajęciem uciążliwym, zajmującym mnóstwo czasu. Kiedy kobieta przyniesie wreszcie wiązkę drewna, musi znowu wyruszyć z domu, aby przydźwigać banię wody. W Abdallah Walio woda jest blisko, ale gdzie indziej często trzeba iść po nią kilometrami, a w porze suszy czekać godzinami, nim przywiezie ją cysterna. Mając opał i wodę, może zacząć gotować ryż. Nie zawsze: najpierw musi kupić go na rynku, rzadko ma w domu tyle pieniędzy, aby zrobić z niego zapas. I na to wszystko przychodzi pora południa, godziny takiego upału, że wszystko ustaje, drętwieje, zamiera. Zastyga również krzątanina wokół ogniska i garnczków. Cała wieś o tej porze pustoszeje, uchodzi z niej życie.
Raz zdobyłem się na wysiłek i ruszyłem w południe od chaty do chaty. Była dwunasta. We wszystkich lepiankach, na glinianych podłogach, na matach, na pryczach leżeli ludzie milczący, znieruchomiali. Mieli twarze okryte potem. Wieś była jak okręt podwodny na dnie oceanu – istniała, ale nie dając żadnych znaków, bez głosu, bez ruchu.
Po południu poszliśmy z Thiamem nad rzekę. Mętna, ciemnostalowa płynie między wysokimi, piaszczystymi brzegami. Nigdzie żadnej zieleni, plantacji, krzewów. Oczywiście, można by tu zbudować kanały, nawodnić pustynię. Ale kto ma to zrobić? Za jakie pieniądze? Po co? Rzeka płynie jakby dla siebie, nie zauważona, mało użyteczna. Zapuściliśmy się daleko w pustynię i kiedy wracaliśmy, zrobiło się ciemno. We wsi nie ma żadnego światła. Ognisk nikt nie pali, bo szkoda drewna. Nikt nie ma lampy. Nikt nie ma latarki. Kiedy jest noc, jak dziś, bez księżyca – nic nie widać. Słychać tylko głosy, to tu, to tam, jakieś rozmowy i nawoływania, jakieś opowieści, których nie rozumiem, jakieś słowa coraz rzadsze, cichnące, bo wieś, korzystając z odrobiny chłodu, na kilka godzin milknie i zasypia.