Czy kultury afrykańskie (bo jest ich wiele, tak jak wiele jest afrykańskich religii) należą właśnie do tych nietykalnych, bezkrytycznych? Tacy Afrykańczycy jak Sadig Rasheed zaczęli się nad tym zastanawiać, chcąc znaleźć odpowiedź, dlaczego Afryka w wyścigu kontynentów zostaje w tyle.
Obraz Afryki jaki ma Europa? Głód, dzieci-szkieleciki, sucha spękana ziemia, slumsy w mieście, rzezie, AIDS, tłumy uchodźców bez dachu nad głową, bez odzienia, bez lekarstw, wody i chleba.
Więc świat spieszy z pomocą.
Jak w przeszłości, tak i dziś Afryka jest postrzegana przedmiotowo, jako odbicie jakiejś innej gwiazdy, jako teren i obiekt działania kolonizatorów, kupców, misjonarzy, etnografów, wszelkich organizacji charytatywnych (w samej Etiopii działa ich ponad osiemdziesiąt).
Tymczasem, poza wszystkim, istnieje ona dla siebie samej, w sobie samej, wieczny, zamknięty, osobny kontynent, ziemia gajów bananowych, nieforemnych poletek manioku, dżungli, olbrzymiej Sahary, z wolna wysychających rzek, rzednących lasów, chorych, monstrualnych miast – obszar świata naładowany jakąś niespokojną i gwałtowną elektrycznością.
Dwa tysiące kilometrów przez Etiopię. Drogi puste, bezludne. Góry i góry. O tej porze roku (jest zima w Europie) góry są zielone. Są niebotyczne i wspaniałe w słońcu. Cisza wszędzie ogromna. Ale wystarczy przystanąć, przysiąść na skraju drogi i wsłuchać się. Gdzieś daleko słychać monotonne i wysokie głosy. To śpiewy dzieci na okolicznych stokach, dzieci zbierających chrust, pilnujących stad, ścinających trawę dla bydła. Nie słychać głosów ludzi starszych, jakby to był tylko świat dziecięcy.
Bo też to jest świat dzieci. Połowa ludności Afryki nie ma jeszcze piętnastu lat. We wszystkich armiach – dużo dzieci, w obozach uchodźców – większość to dzieci, w polu pracują dzieci, na rynku handlują dzieci. W domu przypada dziecku najważniejsza rola -jest odpowiedzialne za dostarczenie wody. Wszyscy jeszcze śpią, a mali chłopcy zrywają się w ciemnościach i pędzą do źródeł, do stawów, do rzek po wodę. Nowoczesna technologia okazała się wielkim sojusznikiem tych malców – dała im bowiem w prezencie tani, lekki, plastikowy kanister. Kilkanaście lat temu ten kanister zrewolucjonizował życie w Afryce. Warunkiem przetrwania w tropiku jest woda. Ponieważ na ogół nie ma tu kanalizacji i wody jest wszędzie mało, trzeba ją nosić na duże odległości – czasem kilkanaście kilometrów. Wieki całe do tego celu służyły ciężkie gliniane lub kamienne stągwie. Kultura afrykańska nie zna transportu kołowego, wszystko nosi człowiek sam, najczęściej na głowie. W tych stągwiach wodę dźwigały kobiety, taki był podział pracy w gospodarstwie domowym. Dziecko by zresztą takiej stągwi nie udźwignęło, a w tym, ubogim świecie w domu było najczęściej tylko jedno takie naczynie.
I oto pojawił się plastikowy kanister. Cud! Rewolucja! Po pierwsze jest stosunkowo tani (choć w niektórych domach to jedyna cenna rzecz): kosztuje około dwóch dolarów. Ale najważniejsze, że jest lekki! Ważne jest też, że jest w różnych rozmiarach, więc nawet małe dziecko może przynieść kilka litrów wody.
Wszystkie dzieci noszą wodę! I oto widzimy całe tabuny rozhasanej dzieciarni, jak bawiąc się i przekomarzając idą gdzieś do odległego źródła po wodę. Jakaż to ulga dla umordowanej do kresu sił kobiety afrykańskiej! Jakaż to przemiana w jej życiu! O ileż więcej czasu ma ona teraz dla siebie, dla domu!
W ogóle plastikowy kanister ma nieskończoną ilość zalet. Wśród najważniejszych jest ta, że zastępuje człowieka w kolejce. A w kolejce po wodę (tam, gdzie przywoziły ją cysterny) trzeba było stać przez całe dnie. Stanie w tropikalnym słońcu jest torturą. Dawniej stągwi nie można było postawić i pójść do cienia, bo mogli j ą ukraść, a była zbyt droga. Teraz natomiast zamiast kolejek ludzi ustawia się kolejki plastikowych kanistrów, a samemu idzie się do cienia albo na rynek, czy w odwiedziny do znajomych. Jadąc przez Afrykę widać te kilometrowe, kolorowe rzędy kanistrów oczekujących, aż pojawi się woda.
Jeszcze o dzieciach. Wystarczy zatrzymać się gdzieś w wiosce, w miasteczku, a nawet po prostu w polu – od razu pojawi się gromada dzieci. Wszystkie nieopisanie oberwane. Koszuliny, porcięta w nieprawdopodobnych strzępach. Za jedyny majątek, za jedyne pożywienie mają małą tykwę z odrobiną wody. Każdy kawałek bułki czy banana zniknie pochłonięty w ułamku sekundy. Głód wśród tych dzieci jest czymś stałym, jest formą życia, drugą naturą. A jednak to, o co proszą, nie jest prośbą o chleb czy owoc, nie jest nawet prośbą o pieniądze.
Proszą o ołówek.
Ołówek kulkowy, cena dziesięć centów. Tak, ale skąd wziąć dziesięć centów?
A oni wszyscy chcieliby chodzić do szkoły, chcieliby się uczyć. Oni zresztą czasami idą do szkoły (szkoła wiejska to po prostu miejsce w cieniu wielkiego mangowca), ale nie mogą nauczyć się pisać, bo nie mają czym, nie mają ołówka.
Gdzieś pod Gondarem (do tego miasta królów i cesarzy Etiopii traficie posuwając się od Zatoki Adenu przez Dżibuti w kierunku na El Obeid, Tersaf, Njamenę i jezioro Czad) spotkałem człowieka, który szedł z pomocy na południe. To właściwie jest najważniejsze, co da się o nim powiedzieć – że szedł z północy na południe. Aha, jeszcze można by dodać, że szedł tak w poszukiwaniu swojego brata.
Był bosonogi, ubrany w połatane, krótkie spodnie i na grzbiecie miał coś, co kiedyś mogło nazywać się koszulą. Poza tym miał trzy rzeczy: kij wędrowca, kawałek płótna, który rano służył mu za ręcznik, w godzinach upału – za osłonę głowy, a w czasie snu – za przykrycie ciała, a także, przewieszoną przez ramię drewnianą, zamykaną czarkę na wodę. Nie miał żadnych pieniędzy. Jeżeli po drodze ludzie dadzą mu coś zjeść – zje, jeżeli nie – idzie głodny. Ale całe życie jest głodny, w głodzie nie ma nic nadzwyczajnego.
Szedł na południe, ponieważ brat ruszył kiedyś z domu właśnie na południe. Kiedy to było? Dawno. (Rozmawiałem przez kierowcę, który znał parę słów po angielsku i całą przeszłość określał jednym terminem – dawno). Ten człowiek też idzie już dawno. Idzie gdzieś z gór Erytrei, spod Keren.
O tym, jak iść na południe, wie – rano trzeba iść prosto w słońce. Kiedy kogoś spotka, pyta, czy nie widział, czy nie zna Solomona (to imię brata). Ludzie nie dziwią się takiemu pytaniu. Cała Afryka jest w ruchu, jest w drodze, w pogubieniu. Jedni uciekają przed wojną, drudzy przed suszą, inni przed głodem. Uciekają, błądzą, gubią się. Ten, który idzie z północy na południe, jest właśnie anonimową kroplą w ludzkich potokach, które toczą się po drogach czarnego kontynentu, pędzone albo strachem przed śmiercią, albo nadzieją znalezienia miejsca pod słońcem.
Dlaczego chce znaleźć swojego brata? Dlaczego? Nie rozumie pytania. Przecież to jest powód oczywisty, powód sam w sobie, nie wymagający wyjaśnień. Wzrusza ramionami. Być może ogarnia go uczucie litości dla człowieka, którego spotkał i który, choć dobrze ubrany, jest od niego uboższy o jakąś ważną, cenną rzecz.
Czy wie, gdzie jest? Że to miejsce, w którym siedzimy, to już nie Erytrea, tylko inny kraj – Etiopia? Uśmiecha się uśmiechem człowieka, który dużo wie, który w każdym razie wie jedno, że dla niego tu w Afryce nie ma granic i nie ma państw -jest tylko spalona ziemia, na której brat szuka brata.
Przy tej samej drodze, ale trzeba zjechać w dół, w głąb przepastnej szczeliny między dwoma urwistymi stokami gór, stoi klasztor Debre Libanos. Wewnątrz kościoła chłód i mrok. Po godzinach jazdy w oślepiającym słońcu wzrok musi długo przyzwyczajać się do tego miejsca, które w pierwszej chwili wygląda jakby pogrążone w zupełnych ciemnościach. Po jakimś czasie widać freski na ścianach i widać, że na pokrytej matami podłodze leżą twarzą do ziemi ubrani na biało etiopscy pielgrzymi. W kącie stary zakonnik śpiewa sennym, coraz to zamierającym głosem psalm w martwym już dziś języku gyz. W tej atmosferze pełnej skupionej i cichej mistyki wszystko jest jakby poza czasem, poza miarą i ciężarem, poza bytem.
Nie wiadomo, jak długo leżeli ci pielgrzymi, bo w ciągu dnia wychodziłem i wchodziłem tu kilka razy, a oni ciągle spoczywali na matach nieporuszeni.
Dzień cały? Miesiąc? Rok? Wieczność?
Stygnące piekło
Jeszcze piloci nie wyłączyli silników, a już w stronę samolotu pędzi tłum. Podstawiają schodki. Schodzimy po nich, od razu wpadając w zdyszaną, tłoczącą się gromadę ludzi, którzy dopadli już samolotu i teraz przepychają się, szarpią nas za koszule, napierają co sił. – Passport? Passport? – wołają jakieś natarczywe głosy. I zaraz tym samym, groźnym tonem: – Return ticket? A jeszcze inni ostro: Yaccination? Yaccination? Te żądania, ten atak są tak gwałtowne i dezorientujące, że popychany, duszony i miętoszony zaczynam popełniać błąd za błędem. Zapytany o paszport, posłusznie wyjmuję go z torby. I od razu ktoś mi go wyrywa i gdzieś z nim znika. Nagabywany o bilet powrotny pokazuję, że go mam. Ale za moment już nie widzę biletu, już gdzieś wsiąkł. To samo z książeczką szczepień: ktoś mi wyciągnął jaz ręki i natychmiast się ulotnił. Zostałem bez żadnych dokumentów! Co robić? Komu się poskarżyć? Do kogo odwołać? Tłum, który dopadł mnie przy schodach, nagle rozproszył się i zniknął. Zostałem sam. Ale za chwilę podeszło do mnie dwóch młodych ludzi. Przedstawili się: – Zado i John. Będziemy cię strzegli. Bez nas zginiesz.