Выбрать главу

Jej wodza, a zarazem prezydenta Liberii w latach sześćdziesiątych, Williama Tubmana, spotkałem osobiście.

Było to wiosną 1963 roku, w Addis Abebie, w czasie pierwszej konferencji szefów państw Afryki. Tubman miał wówczas blisko siedemdziesiąt lat. Nigdy w życiu nie leciał samolotem – bał się. Na miesiąc przed konferencją wyruszył statkiem z Monrowii, dopłynął do Dżibuti, a stamtąd pociągiem dojechał do Addis Abeby. Był niskim, drobnym, jowialnym panem z cygarem w ustach. Na kłopotliwe pytania odpowiadał długim, donośnym śmiechem, który kończył się wybuchem hałaśliwej czkawki, po czym następował atak świszczącej, konwulsyjnej zadyszki. Trząsł się, wytrzeszczał załzawione oczy. Speszony i wystraszony rozmówca milkł i nie śmiał więcej nalegać. Tubman otrzepywał popiół z ubrania i już uspokojony chował się znowu za gęsty obłok cygarowego dymu.

Był prezydentem Liberii przez dwadzieścia osiem lat. Należał do rzadkiej już dziś kategorii kacyków, którzy rządzą swoimi krajami jak dziedzic folwarkiem: wszystkich znają, o wszystkim decydują. (Rówieśnik Tubmana – Leonidas Trujillo – był dyktatorem Dominikany przez trzydzieści lat. Za jego rządów kościół organizował zbiorowe chrzty – Trujillo podawał dzieci, które się w Dominikanie rodziły. Z czasem stał się ojcem chrzestnym wszystkich swoich podwładnych. CIA nie mogła znaleźć chętnych, żeby zrobili zamach na dyktatora – nikt nie chciał podnieść ręki na swojego ojca chrzestnego).

Tubman przyjmował codziennie około sześćdziesięciu osób. Sam mianował ludzi na wszystkie stanowiska w kraju, decydował, komu dać koncesję, jakich wpuścić misjonarzy. Wszędzie wysyłał swoich ludzi, miał prywatną policję, która donosiła mu, co się dzieje – a to w tej wiosce, a to w innej. Nie działo się wiele. Kraj był małą, zapomnianą prowincją Afryki, na piaszczystych uliczkach Monrowii, w cieniu rozwalających się ruder, drzemały za straganami tęgie przekupki, wszędzie wałęsały się męczone malarią psy. Czasem przed bramą pałacu rządowego przeszła grupa ludzi z dużym transparentem, na którym można było przeczytać: „Gigantyczna manifestacja wdzięczności za postęp, jaki dokonał się w kraju dzięki Niezrównanej Administracji Prezydenta Liberii – Dr. WVS Tubmana". Przed tą samą bramą zatrzymywały się również zespoły muzyczne z prowincji, aby śpiewem chwalić wielkość prezydenta: „Tubman jest ojcem nas wszystkich / ojcem całego narodu / On buduje nam drogi / sprowadza wodę / Tubman daje nam jeść / daje jeść / ye, ye!". Strażnicy, skryci przed słońcem w budkach wartowniczych, oklaskiwali tych rozśpiewanych entuzjastów.

Największy jednak respekt budziło to, że prezydenta strzegły dobre duchy, które wyposażyły go w nadzwyczajne moce. Gdyby ktoś chciał mu podać zatruty napój, szklanka z tym napojem rozpadłaby się w powietrzu. Pocisk zamachowca nie mógłby go ugodzić – roztopiłby się po drodze. Prezydent miał zioła pozwalające mu wygrać każde wybory. I miał aparat, przez który mógł widzieć wszystko, co się gdziekolwiek dzieje – opozycja nie miała sensu; byłaby wykryta zawczasu.

Tubman umarł w 1971 roku. Zastąpił go jego przyjaciel wiceprezydent William Tolbert. O ile Tubmana bawiła władza, o tyle Tolberta fascynowały pieniądze. Był chodzącą korupcją. Handlował wszystkim – złotem, samochodami, w chwilach wolnych sprzedawał paszporty. Za jego przykładem szła cała elita, owi potomkowie czarnych niewolników amerykańskich. Do ludzi wychodzących na ulicę z wołaniem o chleb i wodę Tolbert kazał strzelać. Jego policja zabiła setki ludzi.

12 kwietnia 1980 nad ranem grupa żołnierzy wtargnęła do rezydencji prezydenta i poćwiartowała Tolberta w łóżku. Wyjęli mu wnętrzności i wyrzucili na dziedziniec psom i sępom na pożarcie. Żołnierzy było siedemnastu. Dowodził nimi dwudziestoośmioletni sierżant Samuel Doe. Doe był ledwie piśmiennym młodym człowiekiem. Pochodził z małego, żyjącego głęboko w dżungli plemienia Krahn. Tacy właśnie jak on ludzie, wypędzeni przez biedę ze swoich wiosek, od lat już napływali do Monrowii w poszukiwaniu zajęcia i pieniędzy. W ciągu trzydziestu lat (między 1956 a 1986 r.) ludność stolicy Liberii zwiększyła się dziesięciokrotnie z 42 do 425 tysięcy. A skok ten nastąpił w mieście bez przemysłu i komunikacji, w którym niewiele domów miało światło elektryczne, a jeszcze mniej – wodę bieżącą.

Wyprawa z dżungli do Monrowii wymaga wielu dni marszu przez trudne do pokonania tropikalne bezdroża. Mogli z tym się uporać tylko młodzi, silni ludzie. I właśnie oni przychodzili do miasta. Ale nie czekało ich tu nic: ani praca, ani dach nad głową. Od pierwszego dnia stawali się bayaye – ową armią młodych bezrobotnych koczujących bezczynnie na wszystkich większych ulicach i placach miast afrykańskich. Istnienie tej armii jest jedną z przyczyn zamętu na kontynencie: to z jej szeregów, za tani grosz, często tylko za obietnicę żywienia, lokalni watażkowie rekrutują swoje wojska do walki o władzę, do organizowania przewrotów i rozpętywania wojen domowych.

Doe, podobnie jak Amin w Ugandzie, był właśnie takim bayaye. I podobnie jak Amin wygrał los na loterii: dostał się do wojska. Można by pomyśleć – osiągnął szczyt kariery. Okazało się jednak, że miał większe ambicje.

W wypadku Liberii przewrót Doe nie był tylko prostą zamianą skorumpowanego kacyka-biurokraty na półanalfabetę w mundurze. Była to bowiem jednocześnie krwawa, okrutna i karykaturalna rewolucja uciskanych, półniewolniczych mas z dżungli afrykańskiej przeciwko ich znienawidzonym władcom – byłym niewolnikom z plantacji amerykańskich. Dokonał się więc jak gdyby przewrót wewnątrz świata niewolników: aktualni niewolnicy zbuntowali się przeciw byłym niewolnikom, którzy narzucili im swoją władzę. Całe to wydarzenie zdawało się dowodzić tezy najbardziej pesymistycznej i tragicznej, że – w jakimś sensie, choćby mentalnym czy kulturowym – z niewolnictwa nie ma wyjścia. Albo że jest ono niesłychanie trudne i zawsze – długotrwałe.

Doe natychmiast ogłosił się prezydentem. Zaraz kazał zabić trzynastu ministrów rządu Tolberta. Egzekucja ciągnęła się długo, na oczach tłumnie zgromadzonej, ciekawej widowiska, gawiedzi.

Nowy prezydent coraz to ujawniał zamach na swoje życie. Mówił, że było ich trzydzieści cztery. Zamachowców rozstrzeliwał. To, że jednak żył i rządził nadal, było dowodem, że chronią go zaklęcia i niezwyciężone moce – dzieło czarowników z jego wsi. Można było do niego strzelać -kule po prostu zatrzymywały się w powietrzu i spadały na ziemię.

Niewiele da się powiedzieć o jego rządach. Sprawował je przez dziesięć lat. Kraj po prostu stanął. Nie było światła, zamknięto sklepy, zamarł ruch na tych nielicznych drogach, które są w Liberii.

Właściwie nie bardzo wiedział, co ma robić jako prezydent. Ponieważ miał dziecinną, pucołowatą twarz, kupił sobie wielkie okulary w złotej oprawie, żeby wyglądać poważnie i dostatnio. Był dość leniwy, toteż całymi dniami przesiadywał w rezydencji, grając z podwładnymi w warcaby. Dużo czasu spędzał też na dziedzińcu, gdzie żony strażników z jego gwardii prezydenckiej gotowały na ogniskach albo prały bieliznę. Rozmawiał z nimi, dowcipkował, czasem brał którąś do łóżka. Niepewny, co dalej robić i jak tu, po zabiciu takiej liczby ludzi, ocalić się przed zemstą, widział wyjście tylko w tym, aby otoczyć się ludźmi swojego plemienia – Krahn. Toteż ściągał ich masowo do Monrowii. Władza z rąk zamożnych, zasiedziałych i światowych Amerykano-Liberyjczyków (którzy zdołali tymczasem uciec z kraju) przeszła teraz w ręce nędznego, niepiśmiennego i wystraszonego swoją nową sytuacją plemienia ludzi leśnych – Krahn, którzy nagle wyciągnięci ze swoich z łyka i liści plecionych szałasów, po raz pierwszy widzą takie rzeczy jak miasto, samochód czy buty. Rozumieli oni, że jedynym sposobem przetrwania będzie zastraszenie albo likwidacja rzeczywistych czy ewentualnych wrogów, to znaczy wszystkich nie-Krahn. Toteż garstka tych wczorajszych jeszcze nędzarzy, ciemnych i zagubionych, chcąc utrzymać się u lukratywnej władzy, która wpadła im w ręce jak złote jajo, od początku próbuje sterroryzować naród. Biją, maltretują, wieszają, właściwie bez powodu. – Dlaczego tak cię skatowali? – pytają sąsiedzi jakiegoś posiniaczonego człowieka. – Ponieważ stwierdzili, że nie należę do Krahn – odpowiada nieszczęśnik.