Выбрать главу

Niewyczerpalnym źródłem zysków jest dla warlordów międzynarodowa pomoc dla biednej, głodującej ludności. Z każdego transportu biorą tyle worków zboża i tyle litrów oleju, ile im potrzeba. Rządzi tu bowiem prawo, które brzmi: kto ma broń -je pierwszy. Dopiero to, co zostanie, mogą wziąć głodni. Problem dla organizacji międzynarodowych: jeżeli nie dać rabusiom, w ogóle nie przepuszczą transportów z pomocą i głodujący umrą. Daje się więc watażkom to, czego chcą, w nadziei, że może jakaś resztka dotrze do cierpiących głód.

Warlordowie są jednocześnie przyczyną i produktem kryzysu, w jakim w epoce postkolonialnej znalazło się wiele krajów kontynentu. Jeżeli słyszymy, że jakieś państwo w Afryce zaczyna się chwiać, możemy być pewni, że zaraz pojawią się tam warlordowie. W Angoli, w Sudanie, w Somalii, w Czadzie, wszędzie są, wszędzie panują. Co robi warlord? Teoretycznie walczy z innymi warlordami. Ale niekoniecznie musi tak być. Najczęściej warlord zajmuje się grabieniem bezbronnej ludności własnego kraju. Warlord jest przeciwieństwem Robin Hooda. Robin Hood zabierał bogatym, żeby dawać biednym. Warlord zabiera biednym, żeby bogacić siebie i żywić swoją watahę. Obracamy się w świecie, w którym nędza -jednych skazuje na śmierć, innych – przemienia w potwory. Ci pierwsi to ofiary, ci drudzy to kaci. Nikogo innego tam nie ma.

Swoje ofiary warlord ma pod ręką. Nie musi daleko szukać: to mieszkańcy okolicznych wsi i miasteczek. Jego bandy półnagich, obutych w podarte adidasy kondotierów bez przerwy buszuj ą po ziemiach swojego warlorda w poszukiwaniu żeru i łupu. Dla tych rozbestwionych, głodnych i często zanarkotyzowanych biedaków – wszystko jest zdobyczą. Garść ryżu, stara koszula, kawałek koca, gliniany garnek są obiektami pożądania, przedmiotami, które mają wartość, wprawiają w drżenie, rozpalają błysk w oku. Ale ludzie nabrali już doświadczenia. Wystarczy wiadomość, że zbliżają się watahy warlorda, a już cała okolica pakuje się i zaczyna uciekać. To tych ludzi właśnie, idących w kilometrowych kolumnach, oglądają w telewizorach mieszkańcy Europy i Ameryki.

Przypatrzmy się tym, którzy idą. To najczęściej kobiety i dzieci. Bo wojny warlordów są skierowane przeciw najsłabszym. Tym, którzy nie mogą się obronić. Nie potrafią, me mają czym. Zwróćmy także uwagę, co te kobiety niosą. Niosą na głowie tobołek albo miskę, w której są rzeczy najniezbędniejsze – woreczek ryżu lub prosa, łyżeczka, nóż, kawałek mydła. Nie maj ą nic więcej. Ten tobołek, ta miska to ich cały skarb, dorobek życia, bogactwo, z którym wchodzą w XXI wiek.

Liczba warlordów rośnie. To nowa siła, nowi władcy. Biorą dla siebie najlepsze kęsy, najbogatsze części kraju, sprawiając, że państwo, jeżeli nawet utrzyma się przy życiu, będzie słabe, biedne i bezsilne. Dlatego państwa próbują się bronić, tworzą związki i sojusze, aby walczyć o przetrwanie, aby przeżyć. To dlatego w Afryce mało jest wojen międzypaństwowych, bo państwa łączy ta sama niedola, jadana tym samym wozie niespokojne o swój los. Wiele natomiast jest wojen domowych, tj. takich, w czasie których warlordowie dzielą między siebie kraj i grabią j ego ludność, surowce, ziemię.

Bywa jednak i tak, że warlordowie uznają, iż wszystko, co było do zrabowania, zostało rozgrabione i że wyczerpało się dotychczasowe źródło zysku. Wówczas zaczynają tzw. proces pokojowy. Zwołują konferencję walczących stron (tzw. warring factions conference), podpisuj ą porozumienie i ustalają datę wyborów. W odpowiedzi Bank Światowy udzieli im wszelkich pożyczek i kredytów. Teraz warlordowie będą nawet bogatsi, niż byli, bo od Banku Światowego można dostać znacznie więcej niż od swoich głodujących pobratymców.

Do hotelu przyjechali John i Zado. Wezmą mnie do miasta. Ale najpierw pójdziemy się napić, bo od rana doskwiera i zamęcza upał. Nawet o tej porze w barze jest pełno ludzi, boją się chodzić po ulicach, tutaj czują się bezpieczniej. Afrykańczycy, Europejczycy, Hindusi. Jednego z nich poznałem już wcześniej. James R, emerytowany urzędnik kolonialny. Co tu robi? Nie odpowiada, uśmiecha się, wykonuje nieokreślony ruch ręką. Przy lepkich, koślawych stolikach siedzą bezczynne prostytutki. Czarne, zaspane, bardzo ładne. Właściciel, Libańczyk, nachyla się do mnie przez ladę i mówi mi do ucha: – To wszystko złodzieje. Chcą zrobić pieniądze i wyjechać do Ameryki. To wszystko handlarze diamentów. Skupują je za grosze od warlordów i wywożą ruskimi samolotami na Bliski Wschód. – Ruskimi? – zapytałem zdziwiony. – Tak – powiedział -jedź na lotnisko. Tam stoją ruskie samoloty, które wywożą te diamenty na Bliski Wschód. Liban, Jemen, Dubaj -tam najwięcej.

W czasie naszej rozmowy bar nagle opustoszał. Zrobiło się luźno, przestronnie. – Co się stało? – spytałem Libańczyka. – Zobaczyli, że masz aparat fotograficzny. Woleli się wynieść, nie chcą wpaść w obiektyw.

My też wyszliśmy na zewnątrz. Od razu oblepiło nas mokre, rozgrzane powietrze. Nie wiadomo, gdzie się podziać. Wewnątrz budynku – gorąco, na zewnątrz – gorąco. Nie sposób iść, nie sposób siedzieć, leżeć ani jechać. Taka temperatura zabija wszelką energię, czucie, ciekawość. O czym się myśli? Żeby przetrwać dzień. No, już minął ranek. O, już przeszło południe. Nareszcie nadciąga zmierzch. Ale o zmierzchu wcale nie jest lżej, nie jest lepiej. Zmierzch jest tak samo duszny, lepki, oślizgły. A wieczór? Wieczór paruje rozgrzaną, duszącą mgłą. A noc? Noc okleja nas mokrym, gorącym prześcieradłem.

Na szczęście wiele spraw można załatwić tuż obok hotelu. Więc najpierw – wymienić pieniądze. W obiegu jest tylko jeden nominał – jeden banknot: pięć dolarów liberyjskich. To mniej więcej pięć centów amerykańskich. Paczki tych pięciodolarówek leżą na stojących na ulicach stolikach – do wymiany. Żeby coś kupić, trzeba nosić pełną torbę pieniędzy. Ale nasza transakcja jest prosta: przy jednym stoliku wymieniamy pieniądze, przy następnym – kupujemy paliwo. Benzynę sprzedają w litrowych butelkach, stacje są zamknięte, istnieje tylko czarny rynek. Patrzę, ile ludzie kupują – kupują litr, dwa litry: nie mają pieniędzy. John jest bogaty, więc kupuje dziesięć litrów.

Jedziemy. Patrzę, co John i Zado chcą mi pokazać. Więc najpierw muszę zobaczyć rzeczy imponujące. Rzeczy imponujące to są obiekty amerykańskie. Za Monrowią, po kilku kilometrach jazdy, zaczyna się wielki, metalowy las. Maszty i maszty. Masywne, wysokie, a z nich wyrastają jeszcze wyżej sięgające rozgałęzienia, odnogi, sieci anten, prętów, drutów. Te konstrukcje ciągną się kilometrami, w pewnej chwili mamy wrażenie, że jesteśmy gdzieś w świecie science fiction, zamkniętym, niezrozumiałym, nie z tej ziemi. To stacja retransmisyjna Voice of America na Europę, Afrykę i Bliski Wschód, zbudowana w erze przedsatelitarnej, w czasie II wojny światowej, teraz bezczynna, opuszczona, zjadana przez rdzę.

Potem jedziemy na drugą stronę miasta, do miejsca, gdzie otwiera się przed nami ogromna równina, płaskie, nie kończące się błonie, przecięte betonowym pasem startowym. To lotnisko Robertsfield, największe w Afryce, jedno z największych w świecie. Teraz puste, zniszczone, zamknięte (czynne jest tylko małe lotnisko w mieście, na którym lądowałem). Budynek lotniska – zbombardowany, pas startowy – podziurawiony lejami od pocisków i bomb.

Wreszcie obiekt największy, państwo w państwie, plantacja kauczuku Firestone'a. Ale trudno tam dojechać, bo coraz to napotykamy posterunek wojskowy. Przed każdym stoi bariera i trzeba się zatrzymać. Zatrzymać i czekać. Po jakimś czasie wychodzi z budki żołnierz. Z budki, zza worków z piaskiem – różnie. Rozpytuje – a kto, a co? Powolność jego ruchów, jego rzadkie słowa – sylaby, jego bezbarwne, tajemnicze spojrzenie, namysł i zaduma na twarzy mają dodać powagi i autorytetu osobie i funkcji wartownika. – Czy można dalej jechać? Nim odpowie, otrze pot z twarzy, poprawi broń, obejrzy samochód z różnych stron, nim, nim – John w końcu postanawia wrócić, nie dojedziemy na miejsce do wieczora, a od zmroku wszystkie drogi są zamknięte, nie będziemy mieli co ze sobą zrobić.

Znowu jesteśmy w mieście. Wiozą mnie na skwer, na którym leżą, zarośnięte już zielenią, szczątki wysadzonego w powietrze pomnika prezydenta Tubmana. Pomnik polecił wysadzić Doe, aby pokazać, że skończyło się panowanie postniewolników z Ameryki, a władzę objął uciśniony lud liberyjski. Tutaj, jeżeli coś ulegnie destrukcji, rozbiciu, zniszczeniu, to już tak będzie zostawione. Na drodze spotkamy wbite w pień zardzewiałe szczątki karoserii: to przed laty rozbił się o drzewo samochód i jego resztki tkwią tam do dzisiaj. Jeżeli na szosę zwali się drzewo, nie ruszą go, będą omijać polem, wydepcą nową drogę. Dom nie dokończony -pozostanie nie dokończonym, zrujnowany – zrujnowanym. Podobnie z tym pomnikiem. Nie myślą go odbudować, ale także nie usuną szczątków. Sam akt destrukcji kończy sprawę: jeżeli pozostał jakiś materialny ślad, nie ma on już znaczenia, ciężaru, a tym samym nie warto poświęcać mu uwagi.