Выбрать главу

Nieco dalej, bliżej portu i morza, zatrzymaliśmy się w pustym miejscu, przed potwornie cuchnącą górą śmieci. Widziałem, jak biegaj ą po niej szczury. W górze krążyły sępy. John wyskoczył z samochodu i zniknął wśród stojących obok, walących się szałasów. Po chwili pojawił się z jakimś starym człowiekiem. Poszliśmy za nim. Wstrząsały mną dreszcze, bo szczury łaziły nam między nogami, bez lęku. Zaciskałem nos palcami, dusiłem się. W końcu stary zatrzymał się i pokazał gnijący stok śmietnika. Coś powiedział. – On powiedział – przetłumaczył mi Zado – że tu rzucili trupa Doe. Gdzieś tu, gdzieś w tym miejscu.

Żeby odetchnąć lepszym powietrzem, pojechaliśmy jeszcze nad Rzekę Świętego Pawła. Rzeka była granicą między Monrowią a światem warlordów. Przez rzekę szedł most. Po stronie Monrowii ciągnęły się bez końca szałasy i klitki obozu uchodźców. Był tu też wielki rynek – barwne królestwo zapalczywych i rozgorączkowanych handlarek. Ci z drugiej strony rzeki, z wnętrza piekła warlordów, ze świata, w którym rządzi terror, głód i śmierć, mogli przechodzić na naszą stronę po zakupy, tyle że przed wejściem na most musieli zostawić u siebie broń. Patrzyłem, jak już przeszedłszy most, zatrzymują się po tej stronie, jednak nieufni i niepewni, zdziwieni, że istnieje normalny świat. I jak wyciągają ręce, jakby chodziło o coś materialnego, coś, co da się dotknąć.

Tam też zobaczyłem człowieka, który był nagi, ale chodził z kałasznikowem na ramieniu. Ludzie rozstępowali się przed nim, omijali go. Chyba był to wariat. Wariat z kałasznikowem.

Leniwa rzeka

W Jaunde czeka na mnie młody misjonarz Stanisław Gurgul, dominikanin. Zawiezie mnie w lasy Kamerunu. – Ale najpierw – mówi – pojedziemy do Bertua. Do Bertua? Nie wiem, gdzie to jest. Nigdy tam nie byłem. Nawet nie miałem pojęcia, że Bertua istnieje! Nasza ziemia, nasza planeta to tysiące, dziesiątki tysięcy miejsc, które mają swoje nazwy (w dodatku pisane lub wymawiane odmiennie w różnych językach, co dodatkowo zwiększa ich liczbę), a są ich takie nieprzebrane ilości, że człowiek podróżując, nie jest w stanie spamiętać choćby i procentu. Albo też – bo i tak często bywa – pamięć nasza wypełniona jest nazwami miejscowości, regionów i krajów, których nie możemy już połączyć z żadnym obrazem, widokiem czy pejzażem, z żadnym zdarzeniem ani twarzą. W dodatku wszystko nam się myli, plącze, zaciera. Oazę Sodori umieszczamy w Libii zamiast w Sudanie, miasteczko Tefe – w Laosie zamiast w Brazylii, mały rybacki port Galie – w Portugalii zamiast tam, gdzie naprawdę leży – to jest w Sri Lance. Jedność świata, tak trudna do osiągnięcia w doświadczalnej rzeczywistości, spełnia się w naszych mózgach, w jego pokładach poplątanej i pogubionej pamięci.

Z Jaunde do Bertua jest trzysta pięćdziesiąt kilometrów prowadzącej na wschód, w kierunku Republiki Środkowej Afryki i Czadu, szosy, która biegnie po łagodnych, zielonych wzgórzach, między plantacjami kawy, kakao, bananów i ananasów. Po drodze, jak to zwykle w Afryce, coraz to napotykamy posterunki policji. Stanisław zatrzymuje samochód, wychyla głowę przez okienko i mówi: – Eveche Bertoua! (biskupstwo Bertua!). Działa to momentalnie i magicznie. Coś związanego z religią, z siłami nadprzyrodzonymi, ze światem obrzędu i ducha, z czymś, czego nie można zobaczyć ani dotknąć, ale co przecież istnieje, i to istnieje bardziej realnie niż wszelka uzewnętrzniona materialność – wywołuje tu natychmiastową reakcję szacunku, powagi, respektu i trochę – lęku. Wiemy, jak kończy się wszelkie igranie z czymś wyższym a tajemnym, panującym a nieodgadnionym – kończy się zawsze źle. W istocie jednak chodzi o coś więcej. Rzecz dotyczy bowiem pytania o źródło i istotę bytu. Myślenie Afrykańczyków, tych, z którymi się latami stykałem, jest głęboko religijne. – Croyez-vous en Dieu, monsieur? (Czy wierzy Pan w Boga?) Zawsze czekałem na to pytanie, bo wiedziałem, że padnie, bo mi je zadawano tyle już razy. I wiedziałem, że ten, kto mi to pytanie stawia, będzie się w takim momencie uważnie we mnie wpatrywać, śledzić każde drgnienie na mojej twarzy. Zdawałem sobie sprawę z powagi tej chwili, z sensu, jaki w sobie niesie. I przeczuwałem, że sposób, w jaki odpowiem, rozstrzygnie o naszych wzajemnych stosunkach, a już na pewno o stosunku pytającego do mnie. I kiedy mówiłem: -Oui, j 'en crois (Tak, wierzę) – widziałem po jego twarzy, jaką to przynosi mu ulgę, jak rozładowuje w nim towarzyszące tej scenie napięcie i trwogę, jak go to ze mną brata, pozwala przełamać bariery koloru skóry, statusu i wieku. Afrykanie cenili sobie i lubili łączyć się z drugim na tej wyższej, duchowej płaszczyźnie kontaktu, która często nie dawała się zwerbalizować i zdefiniować, ale której istnienie i wartość każdy przeczuwał instynktownie i spontanicznie.

Na ogół nie musiał to być żaden konkretny Bóg. Taki, którego można by nazwać, a jego wygląd czy cechy jakoś opisać. Chodziło raczej o co innego, o niezłomną wiarę w istnienie Istoty Najwyższej, tej, która stwarza i panuje, a także przepaja człowieka substancją duchową, wynoszącą go ponad świat bezrozumnych zwierząt i rzeczy martwych. Ta pokorna i żarliwa wiara w Istotę Najwyższą sprawia, że jej wysłanników i ziemskich przedstawicieli również otacza szczególne poważanie i pełna rewerencji akceptacja. Przywilej ten rozciąga się zresztą na całą, liczną tu, warstwę duchownych najprzeróżniejszych wyznań, wiar, Kościołów i zgromadzeń, której misjonarze katoliccy stanowią tylko niewielki procent. Niezliczone są bowiem w Afryce rzesze mułłów i marabutów islamskich, ministrów setek sekt i odłamów chrześcijańskich, a także kapłanów afrykańskich bogów i kultów. Mimo pewnej konkurencji tolerancja w tym środowisku jest zdumiewająca, a uznanie wśród prostych ludzi – powszechne.

Dlatego też, kiedy ksiądz Stanisław zatrzymuje samochód i mówi policjantom: – Eveche Bertoua!, ci nie sprawdzają dokumentów, nie rewidują wozu, nie domagają się okupu, tylko uśmiechają się, robią przy zwalający ruch ręką: można jechać dalej.

Po nocy, spędzonej w budynku kurii w Bertua, pojechaliśmy razem do wioski, która nazywa się Ngura, a leży sto dwadzieścia pięć kilometrów stąd. Mierzenie odległości kilometrami jest tu jednak mylące i niewiele mówi. Jeżeli trafi się dobry asfalt, taki odcinek można przejechać w godzinę, ale jeżeli są to zapuszczone bezdroża, będziemy potrzebować dnia jazdy, a w porze deszczowej nawet dwóch albo trzech. Dlatego w Afryce zwykle nie mówi się: – Ile to kilometrów?, lecz: – Ile to zajmie czasu?, przy czym w takim momencie odruchowo spoglądam na niebo -jeżeli świeci słońce, wystarczą nam na przykład trzy, cztery godziny, ale jeśli ciągną chmury i złapie nas ulewa, naprawdę nie wiemy, kiedy dotrzemy na miejsce.

Ngura – to parafia misjonarza Stanisława Stanisławka, który, jadąc teraz przed nami swoim samochodem, prowadzi nas na miejsce. Właściwie tylko dzięki niemu będziemy mogli tam dotrzeć. W Afryce, jeżeli zjedziemy z nielicznych tu, kilku głównych szlaków, jesteśmy zgubieni. Nie ma drogowskazów, napisów, oznakowań. Nie ma dokładnych map. W dodatku te same drogi przebiegają różnie w zależności od pory roku, pogody, stanu wód, zasięgu wiecznych tu pożarów.

Jedynym ratunkiem jest ktoś tutejszy, miejscowy, ktoś, kto zna okolicę, umie czytać krajobraz, który dla nas jest nic nie mówiącą kolekcją symboli i znaków, równie niezrozumiałych i tajemniczych jak chińskie pismo. Bo: – Co ci mówi to drzewo? – Nic! – Nic? Przecież ono mówi, że teraz musisz skręcić w lewo, bo inaczej zabłądzisz. A ten kamień? – Ten kamień? Też nic! – Nic? A nie widzisz, że ten kamień to znak, żebyś natychmiast skręcał w prawo, bardzo ostro w prawo, bo dalej są bezdroża, bezludzia, śmierć?