Выбрать главу

Poszedłem położyć się do sąsiedniego pokoju. Nie mogłem zasnąć. Nagle zaczęły mi przychodzić do głowy słowa starej ministrantury. Pater noster, qui es in caelis… Fiat voluntas tua… sed libera nos a malo…

Rano ten chłopiec, którego zobaczyłem wieczorem, walił młotkiem w wiszącą na drucie, pogiętą felgę. Felga zastępowała dzwon. Stanisław i Jan odprawiali w kościele mszę poranną. Mszę, w której uczestniczył tylko ten chłopiec i ja.

Madame Diuf wraca do domu

Z początku nic nie zapowiada tego, co będzie potem. O świcie na dworcu kolejowym w Dakarze jest pusto. Na torach stoi tylko jeden pociąg, który przed południem odjedzie do Bamako. Zresztą pociągi rzadko tu przyjeżdżają i odjeżdżają. W całym Senegalu jest tylko jedna linia międzynarodowa – do Bamako, stolicy Mali, i tylko jedna, krótka, krajowa – do Saint Louis. Pociąg do Bamako kursuje dwa razy w tygodniu, do Saint Louis – raz na dobę. Najczęściej więc na dworcu nikogo nie ma. Trudno nawet znaleźć kasjera, który, podobno, jest jednocześnie zawiadowcą stacji.

Dopiero kiedy słońce jest już nad miastem, pojawiaj ą się pierwsi pasażerowie. Bez pośpiechu zajmują miejsca w przedziałach. Wagony są tu mniejsze niż w Europie, tory węższe, przedziały ciasne. Ale z początku miejsc nie brakuje. Jeszcze na peronie spotkałem dwoje młodych ludzi, Szkotów z Glasgow, którzy wędrowali przez Afrykę Zachodnią z Casablanki do Niamey. – Dlaczego z Casablanki do Niamey? Mają kłopot z odpowiedzią. Po prostu, tak postanowili. Są razem, to im, zdaje się, wystarcza. Co zobaczyli w Casablance? Właściwie nic. A w Dakarze? Też raczej nic. Ich nie interesuje zwiedzanie. Chcą tylko jechać. Jechać i jechać. Ważna jest dla nich niezwykła droga i doświadczenie takiej drogi przeżywane we dwoje. Bardzo do siebie podobni -jasna, a w Afryce wygląda to na niemal przezroczystą- cera, jasne, kasztanowate włosy, dużo piegów. Ich angielski jest bardzo szkocki, to znaczy – mało z niego rozumiem. Jakiś czas siedzimy w przedziale we troje, ale tuż przed odjazdem dołącza do nas tęga, energiczna kobieta, w obszernej, bufiastej, jaskrawokolorowej bou-bou (miejscowa, do kostek sięgająca suknia). – Madame Diuf! – przedstawia się i rozsiada wygodnie na ławce.

Ruszamy. Pociąg jedzie najpierw skrajem dawnego kolonialnego Dakaru. Piękne, nadmorskie miasto, pastelowe, malownicze, położone na cyplu wśród plaż i tarasów, trochę przypominające Neapol, trochę willowe dzielnice Marsylii, kunsztowne przedmieścia Barcelony. Palmy, ogrody, cyprysy, bugenwille. Ulice-schody, żywopłoty, trawniki, fontanny. Paryskie butiki, włoskie hotele, greckie restauracje. Pociąg, rozpędzając się coraz bardziej, mija to miasto-wystawę, miasto-enklawę, miasto-sen, kiedy nagle, w sekundę, w przedziale robi się ciemno, a na zewnątrz rozlega się łoskot, trzask i słychać przeraźliwe krzyki. Dopadam okna, które Edgar (ten młody Szkot) bezskutecznie próbuje zatrzasnąć, żeby powstrzymać tłoczące się kłęby kurzu, pyłu i śmieci.

Co się stało? Widzę, że bujne, kwieciste ogrody znikły, zapadły się pod ziemię, a zaczęła się pustynia, ale pustynia zaludniona, pełna szałasów i klitek, piaski, na których rozpościera się dzielnica nędzy, chaotyczne rojowisko slumsów, typowe, ponure bidonville okalające większość miast Afryki. A ponieważ w tym bidonville jest ciasno, budki tłoczą się i, ściśnięte, aż wchodzą na siebie, jedynym wolnym miejscem dla targowiska jest nasyp i tor kolejowy. Więc od świtu panuje tu wielki ruch. Kobiety rozkładają swój towar na ziemi, w miskach, na tacach, na stołkach. Swoje banany, pomidory, mydło i świece. Jedna staje obok drugiej, gęsto, łokieć w łokieć, jak to jest w zwyczaju afrykańskim. I na to nadjeżdża pociąg. Nadjeżdża rozpędzony, rozhukany, z łoskotem i gwizdem. I wtedy wszyscy zaczynają z krzykiem, w przerażeniu, w panice chwytać, co się da, co się zdąży i ile sił w nogach – uciekać. Nie mogą usunąć się wcześniej, bo nie wiadomo dokładnie, kiedy pociąg nadjedzie, w dodatku nie widać go z daleka, gdyż nagle wypada zza zakrętu, więc zostaje tylko jedno: ratować się w ostatniej chwili, w tej sekundzie, kiedy już rozjuszone żelastwo wali się na głowę, pędzi jak śmiercionośna rakieta.

Przez okno widzę pierzchający tłum, wystraszone twarze, ręce odruchowo wyciągnięte w geście obronnym, widzę, jak ludzie przewracają się, staczają po nasypie, chowają głowy. A wszystko to w tumanach piasku, fruwających torebek plastikowych, strzępów papieru, szmat i tektury.

Trwa to długo, nim przelecimy przez rynek, zostawiając za sobą stratowane pobojowisko i chmury kurzu. A także ludzi, którzy z pewnością próbują teraz przywrócić tam jakiś ład. Wjeżdżamy na przestronną, spokojną, bezludną sawannę porośniętą akacjowcami i krzakami tarniny. Madame Diuf mówi, że ten moment, kiedy pociąg burzy i jakby wysadza w powietrze całe targowisko, jest idealny dla złodziei, którzy czyhają na tę chwilę. Korzystając z zamieszania, ukryci za zasłoną pyłu, jaką podnoszą koła wagonów, rzucają się na rozsypany na ziemi towar i kradną, co się da.

– Ils sont malins, les voleurs! – woła niemal z zachwytem.

Mówię młodym Szkotom, którzy są pierwszy raz na tym kontynencie, że w ostatnich dwóch-trzech dekadach miasta afrykańskie zmieniły swój charakter. To, co przed chwilą zobaczyli – piękny Dakar śródziemnomorski i straszny Da-kar pustynny – dobrze ilustruje to, co stało się tu z miastami. Dawniej stanowiły one centra administracji, handlu i przemyski. Twór funkcjonalny, spełniający zadania produkcyjne, twórcze. Z reguły niewielkich rozmiarów, miasta te zamieszkiwane były tylko przez tych, którzy mieli tam swoją pracę. To, co pozostało z tych dawnych ośrodków, jest dzisiaj tylko skrawkiem, ułamkiem, fragmentem miast nowych, które nawet w krajach małych i słabo zaludnionych rozrosły się monstrualnie, stały się wielkimi molochami. To prawda, że na całym świecie miasta powiększają się w przyspieszonym tempie, jako że ludzie wiążą z nimi nadzieję na lżejsze i łatwiejsze życie, ale w wypadku Afryki wystąpiły czynniki dodatkowe, które jeszcze spotęgowały ową hiperurbanizację. Pierwszym była klęska suszy, jaka spadła na kontynent w latach siedemdziesiątych, a potem osiemdziesiątych. Wysychały pola, ginęło bydło. Miliony ludzi umierały z głodu. Miliony innych zaczęły szukać ratunku w miastach. Miasta dawały większą szansę przeżycia, ponieważ tu rozdzielano pomoc zagraniczną. Transport w Afryce jest zbyt trudny i drogi, żeby mogła ona docierać na wieś, to mieszkańcy wsi muszą przyjść do miasta, aby z niej skorzystać. Ale klanu, który raz porzuci swoje pola i straci stada, nie będzie stać na to, aby je odzyskać. Ci ludzie, na zawsze odtąd skazani na pomoc zagraniczną, będą żyć, dopóki nikt jej nie przerwie.

Miasto kusiło też mirażem spokoju, nadziej ą bezpieczeństwa. Zwłaszcza w krajach nękanych przez wojny domowe i terror warlordów. Słabi, bezbronni uciekali do miast, licząc, że dają one większą szansę przeżycia. Pamiętam miasteczka wschodniej Kenii – Manderę, Garissę – w czasie wojny somalijskiej. Kiedy zbliżał się wieczór, Somalijczycy przychodzili ze swoimi stadami z pastwisk i gromadzili się wokół tych mieścin. Nocą otaczał je jarzący się pierścień światła. To przybysze palili swoje lampki, łojówki, łuczywa. Blisko miasta czuli się bardziej spokojni, pewniejsi. O świcie ów pierścień gasł. Somalijczycy rozchodzili się, szli ze swoimi stadami daleko, na odległe pastwiska.