Выбрать главу

Tak więc susza i wojna wyludniały wsie i wypędzały ich mieszkańców do miast. Proces ten trwał latami. Objął miliony, dziesiątki milionów ludzi. W Angoli i w Sudanie, w Somalii i w Czadzie. Właściwie wszędzie. Iść do miasta! Była w tym nadzieja na ratunek, ale także i odruch rozpaczy. Przecież nikt ich tam nie czekał, nikt nie zapraszał. Szli tam gnani strachem, ostatkiem sił, byle się gdzieś schować, jakoś ocalić.

Myślę o koczowisku, które minęliśmy, wyjeżdżając z Da-karu, o losie jego mieszkańców. Prowizoryczność ich egzystencji, pytania o jej celowość, jej sens, których zresztą nikomu nie zadają, nawet sobie. Jeżeli ciężarówka nie dowiezie żywności – umrą z głodu. Jeżeli cysterna nie dowiezie wody – umrą z pragnienia. Do miasta nie mają po co iść, we wsi nie mają do czego wrócić. Nic nie uprawiają, niczego nie hodują, nic nie wytwarzają. Nigdzie się nie uczą. Nie mają adresów, pieniędzy, dokumentów. Wszyscy potracili domy, wielu potraciło rodziny. Nie mają do kogo pójść, aby się poskarżyć, nie ma nikogo, od kogo by czegoś oczekiwali.

Coraz ważniejszym pytaniem świata nie jest -jak wyżywić ludzi, bo żywności jest dużo, czasem chodzi tylko o organizację i transport, ale – co z ludźmi zrobić? Co zrobić z obecnością na ziemi wielu, wielu milionów? Z ich niewykorzystaną energią? Z mocami, które w sobie noszą, a wydają się nikomu niepotrzebne? Jakie jest miejsce tych ludzi w rodzinie człowieczej? Pełnoprawnych członków? Skrzywdzonych bliźnich? Natrętnych intruzów?

Pociąg zwalniał, dojeżdżaliśmy do jakiejś stacji. Zobaczyłem, jak w stronę wagonów pędzi masa ludzi, wali desperacko, jakby to był tłum samobójców, którzy za chwilę rzucą się pod koła. Były to kobiety i dzieci sprzedające banany, pomarańcze, pieczoną kukurydzę, daktyle. Tłoczyli się do okien wagonów, ale ponieważ swoje produkty mieli wyłożone na tacach, które trzymali na głowach, nie widać było ani sprzedawców, ani ich twarzy, tylko tłoczące się sterty bananów, które wypierały kopki daktyli i piramidy arbuzów i spychały na bok rozsypujące się pomarańcze.

Madame Diuf od razu zajęła swoją okazałą figurą całą przestrzeń okna. Przebierała w tych poruszających się nad peronem stosach owoców i jarzyn. Targowała się i kłóciła. Coraz to odwracała się od okna i pokazywała nam a to wiązkę zielonych bananów, a to dojrzałą papayę. Ważyła zdobycz na pulchnej, grubej ręce i mówiła z triumfem: – A Bamako? Cinq fois plus cher! A Dakar? Dix fois plus cher! Voila! – I składała kupione owoce na podłodze i półkach. Ale kupujących nie było wielu. Bazar owocowy falował przed naszymi oczyma praktycznie nietknięty. Zastanawiałem się, z czego ci oblegający nas ludzie żyją. Następny pociąg będzie jechał tędy za kilka dni. W pobliżu nie widać żadnej miejscowości. Komu więc coś sprzedają? Kto od nich kupuje?

Pociąg drgnął i pojechał, a Madame Diuf usiadła zadowolona. Ale usiadła jakoś tak, że było jej teraz wyraźnie więcej. Nie tylko usiadła, ale władczo rozsiadła się, jakby postanowiła uwolnić masę swojego ciała z krępujących ją dotąd, a niewidocznych dla nas gorsetów, dać jej odetchnąć, wypuścić na wolność. Przedział wypełnił się ogromniejącą, dyszącą i spoconą Madame, której ramiona i biodra, ręce i nogi zdominowały nas i zepchnęły – Edgara i Clare (Je§° dziewczynę) w jeden kąt, a mnie w drugi, przy czym zostało mi już tylko ledwo, ledwo miejsca.

Chciałem wyjść z przedziału, aby wyprostować nogi, ale okazało się to niemożliwe. Była pora modlitwy i korytarze zapełniali klęczący na swoich dywanikach, pochylający się rytmicznie mężczyźni. Korytarz był jedynym miejscem, w którym mogli się modlić. A i tak jazda pociągiem stwarzała problem liturgiczny: islam bowiem nakazuje wiernym, aby modlili się zwróceni w stronę Mekki, tymczasem nasz pociąg ciągle kluczył, skręcał i zmieniał kierunki, niebezpiecznie ustawiając się pod takimi kątami, że pobożni mogli czynić pokłony zwróceni tyłem do miejsc świętych.

Mimo że pociąg ciągle skręcał i lawirował, krajobraz był cały czas ten sam. Saheclass="underline" sucha, piaszczysta, jasnobrązowa, a czasem brunatna, rozpalona słońcem równina. Tu i tam, wyrastające ponad piasek i kamienie kępy suchej, ostrej, żółtej jak słoma trawy. Krzewy różowych berberysów i niebieskawych, wiotkich tamaryszków. Rzadkie, blade cienie rozsiewane po krzakach, trawach i ziemi przez rosnące tu wszędzie zwęźlone, kolczaste akacjowce. Cicho. Pusto. Drgające, białe powietrze upalnego dnia.

Na dużej stacji Tambakunda zepsuła się lokomotywa. Pękły jakieś zawory, a struga oleju ściekała po nasypie. Miejscowi chłopcy napełniali nim pospiesznie swoje butelki i puszki. Nic tu nie będzie zmarnowane. Jeżeli wysypie się ziarno – zbiorą je dokładnie, jeżeli pęknie garnek z wodą, każdy łyk będzie ocalony i wypity.

Zapowiadało się, że będziemy tu stać dłużej. Szybko zebrało się dużo ciekawskich z miasteczka. Zachęcałem Szkotów, żebyśmy wyszli rozejrzeć się i porozmawiać. Odmówili stanowczo. Nie chcą się z nikim spotykać ani rozmawiać. Nie chcą nikogo poznać, nikogo odwiedzać. Jeżeli ktoś zaczyna się do nich zbliżać, odwracają się i oddalają. Najchętniej po prostu by uciekli. Ta ich postawa wynika z krótkich, ale złych doświadczeń. Przekonali się, że jeżeli z kimś rozmawiali, rozmówca zawsze potem czegoś chciał. Były to różne rzeczy – liczył, że załatwią mu stypendium, znajdą pracę, dadzą pieniądze. Zawsze ten ktoś miał chorych rodziców, młodsze rodzeństwo na utrzymaniu, a sam od kilku dni chodził głodny. Te narzekania i skargi zaczęły się wkrótce powtarzać. Nie wiedzieli, jak reagować. Opadały im ręce. W końcu zniechęceni i rozczarowani zgodnie podjęli decyzję: żadnych kontaktów, spotkań, rozmów. I tego teraz się trzymają.

Mówię Szkotom, że te roszczenia ich rozmówców wynikają z przekonania wielu Afrykańczyków, iż Biały ma wszystko. W każdym razie, że ma wiele, dużo więcej niż Czarny. I że jeżeli na jego drodze pojawia się Biały, to tak jakby kura zniosła Afrykańczykowi złote jajko. Musi skorzystać z tej szansy, nie może zagapić się, przepuścić okazji. Tym bardziej że rzeczywiście wielu z tych ludzi nic nie ma, wszystkiego potrzebuje i tylu rzeczy pragnie.

Ale jest w tym także i wielka różnica zwyczajów, odmienność oczekiwań.

Kultura afrykańska jest kulturą wymiany. Ty mi coś dajesz i moim obowiązkiem jest ci się odwzajemnić. Nie tylko obowiązkiem. Tego wymaga moja godność, mój honor, moje człowieczeństwo. W trakcie wymiany stosunki międzyludzkie przybierają swoją najwyższą formę. Związek dwojga młodych ludzi, którzy poprzez swoje potomstwo przedłużają obecność człowieka na ziemi i zapewniają, że będziemy istnieć, że życie będzie trwało, ten związek powstaje właśnie w akcie międzyklanowej wymiany: kobiety – na różne dobra materialne niezbędne dla jej klanu. W takiej kulturze wszystko przybiera postać podarku, prezentu domagającego się rekompensaty. Prezent nieodwzajemniony ciąży na tym, który go nie odpłaci, pali jego sumienie, a nawet może sprowadzić nieszczęście, chorobę, śmierć. Dlatego otrzymanie prezentu jest sygnałem, bodźcem do natychmiastowego działania zwrotnego, do szybkiego przywrócenia stanu równowagi: dostałem? odpłacam!

Wiele nieporozumień powstaje, kiedy jedna ze stron nie rozumie, że wymianie mogą podlegać wartości różnego rzędu, na przykład wartości symboliczne wymieniamy na materialne i vice versa. Jeżeli Afrykańczyk zbliża się do Szkotów, to obsypuje ich przecież różnymi podarkami: obdarza ich swoją osobą i uwagą, udziela im informacji, ostrzegając przed złodziejami, zapewnia im bezpieczeństwo itd. Jest zrozumiałe, że ów hojny człowiek oczekuje teraz wzajemności, rekompensaty, zaspokojenia oczekiwań. Tymczasem widzi ze zdumieniem, że Szkoci robią kwaśne miny, a nawet odwracają się tyłem i odchodzą!

Wieczorem pojechaliśmy dalej. Zrobiło się trochę, chłodniej, można było oddychać. Jechaliśmy na wschód, coraz bardziej w głąb Sahelu, w głąb Afryki. Szlak kolejowy prowadził przez Gaudiry, Diboli i większe miasto, już po stronie malijskiej – Keyes. Na każdej stacji Madame Diuf robiła zakupy. Przedział pełen już był pomarańcz, arbuzów, owoców papaya, nawet winogron. Teraz kupowała rzeźbione stołki, mosiężne świeczniki, chińskie ręczniki, francuskie mydła toaletowe. Cały czas wznosiła okrzyki triumfu: – Voila, m'sieurs dames! Combien cela coute a Bamako? Cinq fois plus cher! Et a Dakar? Dix fois! Bon Dieu! Quel achat! – Teraz już rozciągnęła się na całą długość ławki. Straciłem siedzące miejsce, ale i Szkotom został już tylko skrawek po przeciwnej stronie przedziału wypełnionego po sufit owocami, proszkami do prania, bluzkami, pękami suszonych ziół, woreczkami nasion, prosa i ryżu.