Выбрать главу

Jeszcze i to: mieszkaniec Afryki, w połowie XX wieku, nie ma żadnych źródeł informacji poza tym, co powie mu sąsiad albo szef wioski czy kolonialny administrator. Wie on więc o świecie tyle, co sam zobaczy w najbliższej okolicy albo co usłyszy od innych w czasie wieczornej pogwarki przy ognisku.

Tych wszystkich kombatantów II wojny, którzy wrócili potem z Europy do Afryki, spotkamy wkrótce w szeregach różnych ruchów i partii walczących o niepodległość swoich krajów. Liczba tych organizacji rośnie teraz szybko, powstają jak grzyby po deszczu. Mają różne orientacje, stawiają sobie odmienne cele.

Ci z kolonii francuskich wy suwaj ą na razie ograniczone postulaty. Nie mówią jeszcze o wolności. Chcą tylko, aby wszystkich mieszkańców kolonii uczynić obywatelami Francji. Paryż odrzuca ten postulat. Owszem, obywatelem Francji zostanie ten, kto zostanie wykształcony w kulturze francuskiej, wzniesie się do jej poziomu – tzw. evolue. Ale tacy okażą się wyjątkami.

Ci z kolonii brytyjskich są bardziej radykalni. Inspiracją, impulsem i programem sadła nich śmiałe wizje przyszłości kreślone przez potomków niewolników, intelektualistów afro-amerykańskich w drugiej połowie XIX i pierwszej -XX wieku. Sformułowali oni doktrynę, którą nazwali panafrykanizmem. Jej główni twórcy to: działacz Alexander Crummwell, pisarz W.E.B. Du Bois i dziennikarz Marcus Garvey (ten ostatni z Jamajki). Różnili się, ale w dwóch punktach byli zgodni: 1) że wszyscy Czarni na świecie – w Ameryce Południowej i w Afryce – tworzą jedną rasę, jedną kulturę i że powinni być dumni ze swojego koloru skóry; 2) że cała Afryka powinna być niepodległa i zjednoczona. Ich hasło brzmiało „Afryka dla Afrykanów!". W trzecim, równie ważnym punkcie programu, W.E.B. Du Bois głosił pogląd, że Czarni powinni pozostać w tych krajach, w których mieszkają, natomiast Garvey – że wszyscy Czarni, gdziekolwiek są, powinni powrócić do Afryki. Jakiś czas sprzedawał on nawet fotografię Hajle Sellasje, utrzymując, że jest to wiza powrotna. Umarł w 1940 roku nigdy nie zobaczywszy Afryki.

Entuzjastą panafrykanizmu stał się młody działacz i teoretyk z Ghany – Kwame Nkrumah. W 1947 roku, po skończeniu studiów w Ameryce, wrócił do kraju. Założył partię, do której przyciągnął kombatantów II wojny, a także młodzież, i na jednym z wieców rzucił w Akrze bojowe hasło: „Niepodległość teraz!". Wtedy, w tamtej kolonialnej Afryce zabrzmiało to jak wybuch bomby. Ale w dziesięć lat później Ghana stała się pierwszym na południe od Sahary niepodległym krajem Afryki, a Akra – od razu prowizorycznym, nieformalnym centrum wszelkich ruchów, pomysłów i działań dla całego kontynentu.

Panowała tu gorączka wyzwoleńcza i można było spotkać ludzi z całej Afryki. Przyjeżdżało też mnóstwo dziennikarzy ze świata. Sprowadzała ich ciekawość, niepewność i nawet lęk stolic europejskich – czy aby Afryka nie wybuchnie, czy nie poleje się tu krew Białych, a nawet czy nie powstaną armie, które, wyposażone w broń, jaką podrzucą im Sowieci, nie spróbują- w odruchu zemsty i nienawiści – ruszyć na Europę?

Rano kupiłem miejscową gazetę „Ashanti Pioneer" i poszedłem szukać redakcji. Doświadczenie uczy, że w takiej redakcji można przez godzinę dowiedzieć się więcej, niż chodząc przez tydzień do różnych instytucji i notabli. Tak było i tym razem.

W małym obskurnym pomieszczeniu, w którym woń przejrzałego mango łączyła się w przedziwny sposób z zapachem farby drukarskiej, powitał mnie wylewnie -jakby czekając na tę wizytę nie wiedzieć od kiedy – pogodny, korpulentny człowiek („Ja też jestem reporterem" – powiedział na wstępie) – Kwesi Amu.

Przebieg i atmosfera powitania mają istotne znaczenie dla dalszych losów znajomości, dlatego przykładają tu wielką wagę do sposobu, w jaki się witają. Najważniejsze to od samego początku, od pierwszej sekundy okazać wielką, żywiołową radość i serdeczność. Więc najpierw wyciągamy rękę. Ale nie tak formalnie, powściągliwie, wiotko, lecz przeciwnie -biorąc duży, energiczny zamach tak, jakbyśmy chcieli witanemu nie tyle podać spokojnie rękę, co mu ją urwać. Jeżeli jednak zachowuje on rękę w całości i na miejscu, to dlatego, że znając cały obrządek i reguły powitania, on również ze swojej strony nabiera dużego i energicznego zamachu i kieruje swoją rozpędzoną rękę w stronę naszej rozpędzonej ręki. Obie te, naładowane ogromną energią kończyny spotykają się teraz w pół drogi i wpadając na siebie ze straszliwym impetem redukują, a nawet znoszą do zera, przeciwnie działające siły. Jednocześnie, kiedy nasze wprawione w ruch ręce pędzą sobie naprzeciw, wydobywamy z siebie pierwszą, donośną, przeciągłą kaskadę śmiechu. Ma ona oznaczać, że cieszymy się ze spotkania i że jesteśmy do spotkanej osoby dobrze usposobieni.

Teraz następuje długa lista okolicznościowych pytań i odpowiedzi w rodzaju: „Jak się masz? Czy jesteś zdrów? Jak się czuje twoja rodzina? Czy wszyscy zdrowi? A dziadek? A babcia? A ciocia? A wujek?" – itd., itd., bo rodziny są tu liczne i rozgałęzione. Zwyczaj każe, żeby każdą z pomyślnych odpowiedzi kwitować kolejną kaskadą donośnego i żywiołowego śmiechu, która powinna wywołać podobną, a nawet jeszcze bardziej homerycką kaskadę u pytającego.

Często widzimy dwóch (albo więcej) ludzi stojących na ulicy i zanoszących się śmiechem. Nie oznacza to, że opowiadają sobie dowcipy. Oni się po prostu witają. Natomiast jeżeli śmiechy zamilkną- to albo zakończył się akt powitania i można przejść do meritum rozmowy, albo, zwyczajnie, spotykający się ucichli, żeby zmęczonym trzewiom dać przez chwilę odpocząć.

Kiedy już odbyliśmy z Kwesi cały huczny i wesoły rytuał powitania, zaczęliśmy rozmowę o królestwie Ashanti. Ashanti opierali się Anglikom do końca XIX wieku i tak na dobrą sprawę nigdy im się do końca nie poddali. A i teraz, w warunkach niepodległości, trzymają się oni na dystans od Nkrumaha i popierających go ludzi z wybrzeża, których kultury nie cenią sobie najwyżej. Są bardzo przywiązani do swojej przebogatej historii, swoich tradycji, wierzeń i praw.

W całej Afryce każda większa społeczność ma własną, odrębną kulturę, oryginalny system wierzeń i obyczajów, swój język i tabu, a wszystko to niezmiernie skomplikowane, arcyzawiłe i tajemnicze. Dlatego wielcy antropolodzy nigdy nie mówili „kultura afrykańska" czy „religia afrykańska", wiedząc, że nic takiego nie istnieje, że istotą Afryki jest jej nieskończona różnorodność. Widzieli kulturę każdego ludu jako świat odrębny, jedyny, niepowtarzalny. W ten też sposób pisali: E.E. Evans-Pritchard wydał monografię o Nuerach, M. Gluckman – o Zulu, G.T. Basden -o Ibo itd. Tymczasem umysł europejski skłonny do. racjonalnej redukcji, do szufladkowania i uproszczeń, chętnie wpycha wszystko co afrykańskie do jednego worka i zadowala się łatwymi stereotypami.

– Wierzymy – powiedział mi Kwesi – że człowiek składa się z dwóch elementów. Z krwi, którą dziedziczy po matce, i z ducha, którego dawcą jest ojciec. Silniejszym z tych elementów jest pierwiastek krwi, dlatego dziecko należy do matki i jej klanu – nie do ojca. Jeżeli klan żony każe jej zostawić męża i wracać do rodzinnej wioski, zabiera ona ze sobą wszystkie dzieci (bo żona co prawda mieszka w wiosce i w domu męża, ale jest tam tylko niejako w gościnie). Ta szansa powrotu do swojego klanu sprawia, że jeżeli mąż ją porzuci, kobieta ma gdzie się podziać. Może też sama się wynieść, jeżeli będzie on dla niej despotą. Ale są to sytuacje skrajne, bo zwykle rodzina jest silną i żywotną komórką, w której wszyscy mają zwyczajowo wyznaczone role i każdy zna swoje powinności.

Rodzina jest zawsze liczna – to kilkadziesiąt osób. Mąż, żona (żony), dzieci, kuzyni. Jeżeli jest to możliwe, rodzina zbiera się często i wspólnie spędza czas. Wspólne spędzanie czasu jest jedną z największych wartości, którą wszyscy starają się szanować. Ważne jest, by mieszkać razem albo blisko siebie: jest dużo prac, które można wykonać tylko zbiorowo – inaczej nie ma szansy na przeżycie.

Dziecko wychowuje się w rodzinie, ale w miarę, jak dorasta, widzi, że granice jego świata społecznego sięgają dalej, że obok żyją inne rodziny i że wiele tych rodzin razem stanowi klan. Klan tworzą ci wszyscy, którzy wierzą, że mieli wspólnego praprzodka. Jeżeli wierzę, że kiedyś ty i ja mieliśmy tego samego praprzodka – to należymy do jednego klanu. Z tego przekonania wynikają niesłychanie ważne konsekwencje. Np. mężczyźnie i kobiecie z tego samego klanu nie wolno mieć kontaktów seksualnych. Jest to objęte najostrzejszym tabu. W przeszłości za jego naruszenie oboje byli skazywani na śmierć. Ale i dziś jest to ciężkie wykroczenie, które może rozgniewać duchy przodków i ściągnąć na klan masę nieszczęść.