Выбрать главу

Miałem wrażenie, a trochę byłem senny i czułem, jak ogarnia mnie maligna, że Madame ciągle ogromnieje, że jest jej więcej i więcej. Jej obszerne bou-bou chwytało wiatr wpadający przez okno, pęczniało, wydymało się jak żagiel, falowało i furkotało. Wracała do domu, do Bamako dumna z tanich zakupów. Zadowolona, triumfująca wypełniała sobą cały przedział.

Patrząc na Madame Diuf, na jej wszechobecność, dynamiczne panowanie, monopol i bezpardonową wszechwładzę zdałem sobie sprawę, jak bardzo zmieniła się Afryka. Przypomniało mi się, jak jechałem tą kolej ą przed laty. Byłem wówczas sam w przedziale, nikt nie śmiał zakłócać spokoju i ograniczyć wygody Europejczyka. A teraz właścicielka straganu w Bamako, pani tej ziemi, bez zmrużenia powiek wypiera z przedziału troje Europejczyków, pokazując, że nie ma tu dla nich miejsca.

O czwartej nad ranem dotarliśmy do Bamako. Dworzec był pełen ludzi, na peronie stał gęsty tłum. Do naszego przedziału wpadła gromada rozgorączkowanych chłopców. To drużyna Madame przyszła dźwigać jej zakupy. Wyszedłem z wagonu. Usłyszałem krzyk jakiegoś mężczyzny. Przepchnąłem się w tę stronę. Zobaczyłem Francuza w podartej koszuli, jak siedzi na peronie, jęczy i przeklina. Kiedy wysiadał z wagonu, w sekundę ukradli mu wszystko. Został mu tylko w ręku uchwyt od walizki i teraz tym strzępem podartej dermy wygrażał światu.

Sól i złoto

W Bamako mieszkam w schronisku, które nazywa się Centre d'Accueil. Prowadzą je siostry zakonne z Hiszpanii. Można tam wynająć za tani grosz pokoik, w którym stoi łóżko z moskitierą. Ta moskitiera jest najważniejsza, bez niej komary zagryzłyby każdego na śmierć. (Ludzie, kiedy myślą o Afryce, myślą ze zgrozą o takich niebezpieczeństwach, jak spotkanie z lwem, ze słoniem czy wężem, tymczasem prawdziwi wrogowie są tu ledwie albo wcale niewidoczni dla oka.) Negatywną stroną Centre d'Accueil jest to, że na dziesięć wynajmowanych pokoi przypada tylko jeden prysznic. W dodatku zajmuje go stale młody Norweg, który przyjechał tu, nie zdając sobie sprawy, że w Bamako jest tak strasznie gorąco. W istocie, wnętrze Afryki jest ciągle rozpalone do białości. To wyżyna wiecznie wystawiona na słońce, które zdaje się tu być zawieszone tuż nad ziemią-wystarczy zrobić nieopatrzny ruch i wyjść z cienia, aby spłonąć na miejscu. Na przybyszów z Europy działa tu także czynnik psychologiczny – wiedzą, że są w głębi piekła, daleko od morza, od ziem o łagodniejszym klimacie i to poczucie odległości, zamknięcia, uwięzienia czyni ich los jeszcze trudniejszym do zniesienia. W każdym razie ów Norweg po kilku dniach pobytu wpółuduszony i ugotowany postanowił rzucić wszystko i wracać do domu, ale musiał czekać na samolot. Uznał, że tylko nie wychodząc spod prysznica dożyje tej chwili.

Rzeczywiście, w porze suchej panuje tu przygniatający upał. Ulica, przy której mieszkam, już od rana jest martwa. Pod ścianami, w przejściach, w bramach siedzą nieruchomo ludzie. Siedzą w cieniu rosnących tu eukaliptusów i mimoz, pod wielkim, rozłożystym mangowcem i wysoką, płonącą amarantową bugenwillą. Siedzą na długiej ławce przed barem Mauretańczyka i na pustych skrzynkach stojących przed narożnym sklepikiem. Mimo że kilkakrotnie długo ich obserwowałem, nie umiałbym określić, co – tak siedząc – robią. Bo właściwie nie robią nic. Nawet nie rozmawiają. Przypominają ludzi wyczekujących godzinami w poczekalni lekarza. Chociaż to złe porównanie. Bo lekarz w końcu kiedyś przyjdzie. Tymczasem tu nie przychodzi nikt. Nie przychodzi, nie odchodzi. Powietrze drga, faluje, porusza się niespokojnie jak nad kotłem gotującej się wody.

Któregoś dnia przyjechał do sióstr ich krajan z Walencji, Jorge Esteban. Miał w tejże Walencji biuro podróży i jeździł po Afryce Zachodniej, zbierając materiały do reklamówki turystycznej. Jorge był człowiekiem pogodnym, wesołym, energicznym. Typem urodzonego wodzireja. Wszędzie czuł się u siebie, z wszystkimi było mu dobrze. U nas zabawił tylko jeden dzień. Na palące słońce nie zwracał uwagi, skwierczący żar dodawał mu sił. Rozpakował torbę pełną aparatów fotograficznych, obiektywów, filtrów, rolek filmu. Po czym zaczął chodzić po ulicy, rozmawiać z siedzącymi ludźmi, dowcipkować, coś obiecywać. Następnie umieścił na trójnogu swojego canona. Wyjął donośny, piłkarski gwizdek i zaczął gwizdać. Patrzyłem przez okno i nie wierzyłem własnym oczom. Ulica momentalnie zapełniła się ludźmi. W sekundę utworzyli oni wielkie koło i zaczęli tańczyć. Nie wiem, skąd pojawili się malcy. Mieli puste blaszanki, w które teraz uderzali rytmicznie. Rytm zresztą wybijali wszyscy, klaszcząc w dłonie i szurając w tańcu nogami. Ludzie ocknęli się. popłynęła w nich krew, nabrali wigoru. Widać było, jak ten taniec ich bawi, jak cieszą się, że odkryli w sobie życie. Coś zaczęło się dziać na tej ulicy, w ich otoczeniu, w nich samych. Poruszyły się ściany domów, obudziły się cienie. Coraz to ktoś przyłączał się do kręgu tańczących, który rósł, pęczniał i przyspieszał tempo. Zresztą tańczył także tłum gapiów, cała ulica, wszyscy. Kołysały się kolorowe bou-bou, białe galabije, błękitne turbany. Nie ma tu asfaltu ani bruku, więc nad głowami zaraz zaczęły unosić się kłęby pyłu, ciemne, gęste, rozpalone, dławiące, a te obłoki, jak tumany wzniecane przez pożar, przyciągały ludzi z sąsiedztwa, nagle cała dzielnica zaczęła pląsać, podrygiwać, bawić się w samo najgorsze, najgorętsze, mordercze południe!

Bawić się? Nie, tu chodziło o coś innego, o coś więcej, coś wyższego i ważniejszego. Wystarczyło przyjrzeć się twarzom tańczących. Była w nich uwaga, wsłuchanie w hałaśliwy rytm, jaki dzieci wydobywały z blaszanych puszek, skupienie, aby zgadzały się z nim posuwiste pas, kołysanie bioder, przechyły ramion i ruchy głowy. Ale także była w nich determinacja, stanowczość i poczucie wagi tej chwili, w której mogli wyrazić siebie, dać dowód swojej obecności i uczestnictwa. Całymi dniami bezczynni i zbędni, nagle stawali się widoczni, potrzebni i ważni. Istnieli. Tworzyli.

Jorge fotografował. Potrzebował zdjęć, na których ulica afrykańskiego miasta bawi się i tańczy, zachęca i zaprasza. Aż sam już zmęczony skończył i gestem ręki podziękował tancerzom. Stanęli, poprawili ubrania, ocierali pot. Rozmawiali, wymieniali uwagi, śmiali się. Potem zaczęli się rozchodzić, szukać cienia, znikać w domach. Ulica znowu pogrążyła się w nieruchomej, rozżarzonej pustce.

Byłem w Bamako, bo chciałem trafić na wojnę z Tuaregami. Tuaregowie to wieczni tułacze. Czy zresztą można ich tak nazwać? Tułacz to ktoś, kto błąka się po świecie, szukając dla siebie miejsca, domu, ojczyzny. Tuareg ma swój dom i ojczyznę, w której żyje od tysiąca lat – to wnętrze Sahary. Bo jego dom jest inny niż nasz. Nie ma on ścian ani dachu, drzwi ani okien. Wokoło nie ma płotu ni muru, niczego, co grodzi i ogranicza. Wszystkim, co ogranicza, Tuareg gardzi, każdą przegrodę stara się zburzyć, każdą barierę złamać. Jego ojczyzna jest niezmierzona, to tysiące i tysiące kilometrów płonącego piasku i skał, wielka, zdradliwa, jałowa ziemia, której wszyscy się boją i starają ominąć. Granica tej pustynnej ziemi-ojczyzny jest tam, gdzie kończą się Sahara i Sahel, a zaczynają zielone pola osiadłych, wrogich Tuaregom społeczności, ich wioski i domy.

Między jednymi i drugimi od wieków toczą się wojny. Bo często susza na Saharze jest tak wielka, że znikają wszystkie studnie, i wtedy Tuaregowie muszą wędrować z wielbłądami poza pustynię, na zielone obszary, w stronę rzeki Niger i jeziora Czad, aby napoić i nakarmić swoje stada, a przy okazji także zjeść coś samemu.

Osiadli chłopi afrykańscy traktuj ą te wizyty jako inwazję, najazd, agresję, hekatombę. Nienawiść między nimi a Tuaregami jest straszna, jako że ci ostatni nie tylko palą wioski i zagarniają bydło, ale jeszcze zamieniają owych wieśniaków w swoich niewolników. Dla Tuaregów, którzy są jasnoskórymi Berberami, czarni Afrykańczycy są niską i podłą rasą nędznych podludzi. Ci z kolei mają Tuaregów za rozbójników, pasożytów i terrorystów, których – oby na zawsze – pochłonęła wreszcie Sahara. Osiadli Bantu walczyli w tej części Afryki z dwoma kolonializmami: francuskim, narzuconym z zewnątrz, z Europy, przez Paryż, oraz z wewnątrzafrykańskim, „własnym" kolonializmem Tuaregów, istniejącym tu od wieków.