Выбрать главу

Kilka kilometrów przed Onitsha szosa skręca łagodnym łukiem w stronę miasta. Już na tym haku stały samochody, widać było, że mamy przed sobą korek i że przyjdzie czekać, tym bardziej że był to jedyny od tej strony wjazd do miasta. Była to Oguta Road, która kończyła się, ale daleko, daleko stąd, owym sławnym rynkiem. Na razie jednak staliśmy za kilkoma ciężarówkami w długim korku. Minęło pół godziny, potem godzina. Miejscowi kierowcy najwyraźniej znali sytuację, bo beztrosko rozłożyli się w przydrożnym rowie. Aleja się spieszyłem, miałem jeszcze tego dnia wrócić do odległego o trzysta kilometrów Port Harcourt. Szosa była wąska, jednopasmowa, nasz samochód stał wciśnięty między inne wozy, bez szansy manewru. Poszedłem więc sam, przed siebie, aby zbadać przyczynę nieruchomego korka. Było gorąco, jak to w Afryce w południe, więc wlokłem się noga za nogą. Wreszcie dotarłem do celu. Było to już w mieście, po obu stronach ulicy stały murowane, kryte falistą, zardzewiałą blachą niskie domy i parterowe sklepy, w cieniu szerokich werand siedzieli przy swoich maszynach krawcy, kobiety prały i wieszały bieliznę. W jednym miejscu ulica była zatłoczona, panował tam nerwowy ruch, huczały motory, było gwarno, rozlegały się krzyki i nawoływania. Kiedy przecisnąłem się przez tłum, zobaczyłem, że na środku ulicy zieje wielka dziura. Wielka, szeroka, kilkumetrowej głębokości. Miała prostopadłe, spadziste brzegi, a jej dno wypełniała mętna, błotnista sadzawka. Ulica była tu tak wąska, że nie dawało się tej dziury objechać i każdy, kto chciał dostać się samochodem do miasta, musiał najpierw wpakować się w tę przepaść i pogrążyć w jej bagiennych wodach, licząc, że go jakoś z tej opresji wyciągną.

I tak to w istocie wyglądało. Na dnie dziury zanurzona do połowy w wodzie stała ogromna ciężarówka, załadowana workami z orzeszkami ziemnymi. Gromada półnagich chłopców rozładowywała samochód, wspinając się z workami na górę, na ulicę. Inna grupa mocowała do ciężarówki liny, aby próbować wyciągnąć jaz jamy. Jeszcze inni kręcili się w wodzie, próbując podłożyć pod koła deski i belki. Ci, których opuszczały siły, wychodzili na górę odpocząć. Tu już stały rzędem kobiety, które sprzedawały gorące potrawy – ryż z korzennym sosem, placki z kassawy, pieczone jamsy, zupę z orzeszków ziemnych. Inne handlowały miejscową lemoniadą, rumem, piwem z bananów. Jacyś chłopcy sprzedawali papierosy i gumę do żucia. W końcu, kiedy już wszystko przygotowano, a orzeszki zostały wyładowane, ekipy przystąpiły do wyciągania ciężarówki. Część chłopców, popędzana okrzykami, ciągnęła za sznury, inni pchali ramionami burtę wozu. Ciężarówka opierała się, cofała, niemal stawała dęba. Ale wreszcie wspólnym wysiłkiem została wyciągnięta i stanęła na asfalcie. Gapie bili brawo, klepali się z radości po plecach, a okoliczne dzieci tańczyły i klaskały.

Nie minęła chwila, a już następny, czekający w kolejce samochód, pławił się na dnie przepastnego dołu. Zauważyłem jednak, że tym razem jego wyciąganiem zajmowali się zupełnie inni ludzie. Przynieśli ze sobą własne liny, łańcuchy, deski i łopaty. Ci, którzy pracowali przy poprzednim samochodzie, gdzieś się już rozeszli. Tym razem praca była niezmiernie trudna i mozolna – przypadł im wóz szczególnie ciężki – olbrzymi bedford. Musieli wyciągać go stopniowo, na raty. Za każdym przestojem rozpoczynała się długa dyskusja na temat metod wyciągania, które mogłyby okazać się najbardziej skuteczne. Bedford wyślizgiwał się, jego silnik ryczał jak opętany, skrzynia ładunkowa niebezpiecznie przechylała się na bok.

Z każdym wozem dziura stawała się coraz głębsza. Jej dno było już wodnistą, kleistą mazią, w której koła buksowały w miejscu, chlapiąc i pryskając na wszystkich pecyna-mi błota i strumieniami żwiru. Pomyślałem, że czekają nas tu dwa-trzy dni postoju, nim wreszcie przyjdzie nasza kolej, by znaleźć się na dnie błotnistego dołu. Ciekawe, ile by ratownicy zażądali za wyciągnięcie naszego wozu? Ale ważniejsze w tej chwili pytanie brzmiało -jak tu już teraz wydostać się z tej pułapki? Już nie myślałem o rynku w Onitshy, o jego kolorowym żywiole, jarmarcznej, straganowej literaturze. Chciałem wydostać się stąd, musiałem wracać. Ale najpierw poszedłem zbadać okolice naszej dziurawej i zakorkowanej Oguta Road. Zobaczyć, jak ona wygląda. Zasięgnąć języka. Posłuchać, co mówią ludzie.

Od razu rzucało się w oczy, że okolica dziury stała się centrum miejscowego życia, że przyciągała ludzi, ciekawiła, pobudzała ich do inicjatywy i działań. W miejscu, które jest zwykle sennym, martwym przedmiejskim zaułkiem z drzemiącymi na ulicach bezrobotnymi, ze stadami bezpańskich, malarycznych psów, nagle, spontanicznie, dzięki owej nieszczęsnej dziurze powstała dynamiczna, pełna ruchu i gwaru dzielnica. Dziura dała pracę bezrobotnym, którzy potworzyli ekipy ratowników i zarabiali, wyciągając z dołu samochody. Przysporzyła konsumentów kobietom – właścicielkom przenośnych ludowych gar-kuchni. Dzięki istnieniu dziury hamującej ruch i blokującej ulicę, w pustych dotąd okolicznych sklepikach pojawili się mimowolni klienci – pasażerowie i kierowcy oczekujących na przejazd samochodów. Znaleźli nabywców dla swoich towarów uliczni handlarze papierosów i napojów chłodzących.

Więcej – zauważyłem na okolicznych domach świeże, kulfoniaste i odręczne napisy – Hotel – to dla tych, którzy musieli spędzać noc, czekając na swoją kolej do dziury. Odżyły okoliczne warsztaty samochodowe – kierowcy, korzystając z przestoju, mieli czas naprawić uszkodzenia, do-pompować koła, doładować akumulator. Przybyło pracy krawcom i szewcom, pojawili się fryzjerzy, zobaczyłem kręcących się znachorów, oferujących zioła, skórki węża i pióra koguta, gotowych każdego, w jednej chwili, uleczyć. W Afryce wszystkie te zawody wykonują ludzie w ruchu, wędrując, poszukuj ą klienta i jeżeli nadarza się taka okazja, jak owa dziura w Onitshy, natychmiast ściągają tam tłumem. Również życie towarzyskie nabrało rumieńców: okolica dziury stała się miejscem spotkań, rozmów i dyskusji, a dla dzieci – miejscem zabawy.

Przekleństwo kierowców jadących do Onitshy stało się zbawieniem mieszkańców Oguta Road, całej tej dzielnicy, której nazwy nie znam. Potwierdziło się tylko, że wszelkie zło zawsze znajdzie swoich obrońców, ponieważ wszędzie są tacy, których zło żywi, jest dla nich szansą, nawet – racją istnienia

Długo ludzie nie dawali tej dziury naprawić. Wiem to stąd, że kiedy lata później z przejęciem opowiadałem w Lagos o mojej przygodzie w Onitshy, odpowiadano mi obojętnym głosem: – Onitsha? W Onitshy tam tak zawsze.

Sceny erytrejskie

Asmara, piąta rano. Ciemno i chłodno. Nagle ponad miasto wzbijają się jednocześnie dwa dźwięki – potężny, niski głos dzwonu z katedry przy Via Independencia i przeciągłe, śpiewne wołanie muezina ze stojącego niedaleko katedry meczetu. Te dwa dźwięki przez kilka minut wypełniaj ą całą przestrzeń, łączą się i wzmacniają, tworząc zgodny i triumfalny duet ekumeniczny, który płoszy ciszę zaspanych uliczek i budzi ich mieszkańców. Głos dzwonu, podnosząc się i opadając, stanowi jakby donośny akompaniament, wzniosłe i rześkie allegro włączone w żarliwe sury koraniczne, którymi ukryty w mroku muezin zachęca wiernych do pierwszej, otwierającej dzień, a zwanej salad as-subh, modlitwy.

Ogłuszony tą muzyką zaranną idę pustymi ulicami zmarznięty i głodny na dworzec autobusowy, bo chciałbym dziś pojechać do Massawy. Nawet na dużych mapach Afryki odległość między Asmara i Massawą jest ledwie na szerokość paznokcia i w rzeczy samej nie jest ona wielka – sto dziesięć kilometrów, ale żeby ją przejechać, autobus potrzebuje pięciu godzin, zjeżdżając w tym czasie z wysokości blisko dwóch i pół tysiąca metrów do poziomu morza – Morza Czerwonego, nad którym leży Massawą.

Asmara i Massawą to główne miasta Erytrei, a Erytrea jest najmłodszym, małym, trzymilionowym państwem Afryki. Nigdy w przeszłości nie będąc odrębnym państwem, Erytrea była kolonią Turcji, potem Egiptu, a w XX wieku kolejno Włoch, Anglii i Etiopii. W 1962 roku ta ostatnia, która już od dziesięciu lat zbrojnie okupowała Erytreę, ogłosiła ją s woj ą prowincją, na co Erytrejczycy odpowiedzieli wojną, antyetiopską wojną wyzwoleńczą, najdłuższą w historii kontynentu, bo trwającą trzydzieści lat. Kiedy w Addis Abebie rządził Hajle Sellasje, pomagali mu zwalczać Erytrejczyków Amerykanie, a od kiedy cesarza obalił Mengistu i sam objął władzę – Rosjanie. Relikty tej historii można obejrzeć w wielkim parku Asmary, w którym mieści się muzeum wojny. Jego dyrektorem jest młody poeta i gitarzysta, były partyzant, przemiły i gościnny – Aforki Arefaine. Aforki najpierw pokazuje mi moździerze i działa amerykańskie, a potem kolekcję pepesz, min, katiusz i migów radzieckich. – To jeszcze nic! – mówi. – Gdybyś mógł zobaczyć Debre Zeit!