Выбрать главу

Afryka, poza islamską Pomocą, nie znała pisma, historia była tu zawsze ustnym przekazem, legendą podawaną z ust do ust, mitem zbiorowym tworzonym bezwiednie u stóp mangowca, w głębokich mrokach wieczoru, w których odzywały się tylko drżące głosy starców, bo kobiety i dzieci milczały zasłuchane. Stąd chwila wieczorna jest tak ważna, bo jest właśnie porą, kiedy społeczność zastanawia się, kim jest i skąd pochodzi, uświadamia sobie własną odrębność i inność, określa swoją tożsamość. Jest to godzina rozmowy z przodkami, którzy wprawdzie odeszli, ale i są zarazem, prowadzą nas dalej przez życie, ochraniaj ą przed złem.

Wieczorem cisza pod drzewem jest tylko pozorna. W rzeczywistości wypełnia ją wiele najróżniejszych głosów, dźwięków i szmerów. Dobiegają one zewsząd – z wysokich gałęzi, z okolicznego buszu, spod ziemi, z nieba. Lepiej, żebyśmy w takiej chwili byli blisko siebie, czuli obecność innych, bo to dodaje otuchy i odwagi. Afrykanin cały czas czuje się zagrożony. Na tym kontynencie natura przybiera tak monstrualne i agresywne postacie, nakłada tak mściwe i budzące trwogę maski, takie zastawia na człowieka pułapki i zasadzki, że żyje on w poczuciu niepewności jutra, w lęku i trwodze. Wszystko występuje tu w formie zwielokrotnionej, rozpasanej, histerycznie przesadzonej. Jeżeli jest burza – pioruny wstrząsają całą planetą, a błyskawice rozrywają niebo na strzępy, jeżeli ulewa – z nieba wali się lita ściana wody, która za chwilę zatopi nas i wgniecie w ziemię, jeżeli susza – to taka, która nie zostawia kropli wody i umieramy z pragnienia. W stosunkach natura – człowiek nie ma tu nic, co by je łagodziło – żadnych kompromisów, stanów pośrednich, gradacji. Cały czas tylko zmaganie, walka, bój na śmierć i życie. Afrykanin to człowiek, który od urodzenia do śmierci przebywa na froncie, walcząc z wyjątkowo nieprzychylną naturą swojego kontynentu, i już sam fakt, że żyje i potrafi przetrwać, jest jego największym zwycięstwem.

Więc jest wieczór, siedzimy pod wielkim drzewem, jakaś dziewczyna podaje mi szklaneczkę herbaty. Słyszę ludzi, których twarze, mocne i lśniące, jakby wyrzeźbione w hebanie, wtopione są w nieruchomą ciemność. Niewiele rozumiem z tego, co mówią, ale ich głosy są poważne i przejęte. Mówiąc, czują się odpowiedzialni za historię swojego ludu. Muszą j ą przechowywać i rozwijać. Nikt nie może powiedzieć, przeczytajcie naszą historię w książkach. Bowiem takich książek nikt nie napisał, nie ma ich. Nie istnieje ona poza tą, którą potrafią teraz tu opowiedzieć. Nigdy nie powstanie ich historia zwana w Europie naukową i obiektywna, ponieważ ta, afrykańska, nie zna dokumentów i zapisów, a każde pokolenie, słuchając przekazywanej mu wersji, zmieniało ją i zmienia, przekształca, modyfikuje i ubarwia. Ale przez to, wolna od ciężaru archiwów, od rygoru danych i dat, historia osiąga tu swoją najczystszą, krystaliczną postać – postać mitu.

W tych mitach w miejsce dat i mechanicznej miały czasu – dni, miesięcy, lat – występują określenia inne, takie jak: „dawno" – „bardzo dawno" – „tak dawno, że już nikt nie pamięta". Wszystko można w tych terminach pomieścić i ułożyć w hierarchii czasu. Z tym że ten czas nie będzie rozwijał się i układał linearnie, ale przybierze formę ruchu, jaką ma nasza ziemia – obrotową, jednostajnie kolistą. W takiej koncepcji czasu pojęcie rozwoju nie istnieje, a jego miejsce zajmuje pojęcie trwania. Afryka – to wieczne trwanie.

Robi się późno i wszyscy rozchodzą się do domów. Zaczyna się noc, a noc należy do duchów. Gdzie, na przykład, zbiorą się czarownice? Wiadomo, że odbywają swoje wiece i narady na gałęziach, zanurzone i ukryte w listowiu. Lepiej nie przeszkadzać im i usunąć się spod drzewa – nie znoszą one, aby je podglądać lub podsłuchiwać. Potrafią być mściwe i prześladować, zaszczepiać choroby, zadawać ból, rozsiewać śmierć.

Więc miejsce pod mangowcem pozostanie puste do świtu. O świcie na ziemi pojawią się jednocześnie słońce i cień drzewa. Słońce obudzi ludzi, którzy zaraz zaczną przed nim kryć się, szukać ochrony cienia. To dziwne, ale jest prawdą, że życie ludzkie zależy od rzeczy tak ulotnej i kruchej jak cień. Dlatego drzewo, które go użycza, jest czymś więcej niż drzewem -jest życiem. Jeżeli w wierzchołek uderzy piorun i mangowiec spłonie – ludzie nie będą mieli gdzie schronić się przed słońcem ani gdzie się zebrać. Nie mogąc się zebrać, nie zdołają nic zdecydować, niczego postanowić. Ale przede wszystkim nie będą mogli opowiadać swojej historii, która istnieje tylko przekazywana z ust do ust w czasie zebrań wieczornych pod drzewem. Przez to szybko zatracą wiedzę o swoim wczoraj, zagubią jej pamięć. Staną się kimś bez przeszłości, to znaczy – będą nikim. Stracą to, co ich łączyło, rozproszą się, każdy pójdzie w swoją stronę, samotny. Ale samotność jest niemożliwa w Afryce, człowiek samotny nie przetrwa dnia, jest skazany na śmierć. Dlatego jeżeli piorun roztrzaska drzewo, zginą również ludzie, którzy żyli w jego cieniu. I tak też jest powiedziane: człowiek nie może przeżyć dłużej niż jego cień.

Obok cienia drugą wartością najwyższą jest woda.

– Woda jest wszystkim – mówi mędrzec żyjącego w Mali ludu Dogonów, Ogotemmeli. – Ziemia pochodzi z wody. Światło pochodzi z wody. I krew.

– Pustynia nauczy cię jednego – powiedział mi saharyjski kupiec wędrowny w Niamey – że jest coś, czego można pragnąć i kochać bardziej niż kobietę. To jest woda.

Cień i woda – dwie płynne, niepewne rzeczy, które zjawiają się, a potem znikają nie wiadomo gdzie.

Dwa rodzaje życia, dwie sytuacje: każdego, kto znajdzie się po raz pierwszy w jednym z amerykańskich supermarketów, w owych gigantycznych, niekończących się mallach, porazi bogactwo i różnorodność zgromadzonych tam towarów, obecność wszelkich możliwych przedmiotów, jakie człowiek wynalazł i wytworzył, a następnie zwiózł, upchał i spiętrzył, sprawiając, że klient nie potrzebuje o niczym myśleć – że pomyślano już za niego wcześniej i teraz oto wszystko ma gotowe i pod ręką.

Świat przeciętnego Afrykanina jest inny – to świat ubogi, najprostszy, elementarny, zredukowany do kilku przedmiotów -jednej koszuli, jednej miski, garści ziarna, łyka wody. Jego bogactwo i różnorodność wyrażają się nie w postaci materialnej, rzeczowej, dotykalnej i widocznej, ale w tych symbolicznych wartościach i znaczeniach, jakie przydaje on rzeczom najzwyklejszym, przez nie wtajemniczonych niedostrzegalnym, bo nijakim. Oto pióro koguta może być uznane za latarnię oświetlającą drogę w ciemnościach, a kropla oliwy – za tarczę chroniącą przed kulami. Rzecz nabiera wagi symbolicznej, metafizycznej, ponieważ tak zdecydował człowiek, który przez swój wybór uwznioślił ją, przeniósł w inny wymiar, w wyższą sferę bytu – do transcendencji.

Kiedyś w Kongo zostałem dopuszczony do tajemnicy: mogłem zobaczyć szkołę inicjacji chłopców. Po skończeniu tej szkoły stawali się dorosłymi mężczyznami, mieli prawo głosu na zebraniach klanu, mogli zakładać rodzinę. Europejczyk zwiedzający tę arcyważną w życiu Afrykanina szkołę będzie zdumiewać się i przecierać oczy. Jak to! Przecież tu nic nie ma! Ani ławek, ani tablicy! Trochę kolczastych krzaków, kępy suchej trawy, zamiast podłogi – szary spopielały piasek. To ma być szkoła? A jednak młodzi ludzie byli dumni i przejęci. Dostąpili wielkiego zaszczytu. Wszystko bowiem opierało się tu na społecznej umowie traktowanej bardzo serio, na akcie głębokiej wiary: tradycja uznawała, że miejsce, w którym przebywali ci chłopcy, było pomieszczeniem szkoły klanowej, która wprowadzała ich w życie, a tym samym miało status uprzywilejowany, dostojny, nawet -święty. Błaha rzecz staje się czymś ważnym, ponieważ tak o tym zdecydowaliśmy. Nasza wyobraźnia namaściła ją i wywyższyła.

Dobrym przykładem takiej nobilitującej transformacji może być płyta Leshiny. Kobieta o nazwisku Leshina mieszkała w Zambii. Miała około czterdziestu lat. Handlowała na ulicach miasteczka Serenge. Niczym szczególnym się nie odznaczała. Były to jeszcze lata sześćdziesiąte i w różnych zakątkach świata spotykało się gramofony na korbkę. Leshina miała taki gramofon i jedną doszczętnie wytartą i zużytą płytę. Na płycie nagrane było przemówienie Churchilla z 1940 roku, w którym wzywał on Anglików do wyrzeczeń i poświęceń wojennych. Na swoim podwórku kobieta ustawiała gramofon i kręciła korbką. Z metalowej, na zielono pomalowanej tuby wydobywał się zachrypły, niski, dudniący pomruk i bulgotanie, w którym pobrzmiewały jakieś echa patetycznego głosu, ale niezrozumiałe już i pozbawione sensu. Gromadzącej się i z czasem coraz liczniejszej gawiedzi Leshina tłumaczyła, że to głos boga mianujący ją swoją wysłanniczką i nakazujący bezwzględny posłuch. Zaczęły do niej ściągać tłumy. Jej wyznawcy, na ogół biedota bez grosza przy duszy, nadludzkim wysiłkiem zbudowali w buszu świątynię i zaczęli odprawiać w niej modły. Na początku każdego nabożeństwa huczący bas Churchilla wprawiał ich w ekstazę i trans. Ale przywódcy afrykańscy wstydzą się takich religijnych manifestacji i prezydent Kenneth Kaunda wysłał przeciw Leshinie wojsko, które w miejscu jej kultu wymordowało kilkuset niewinnych ludzi, a czołgi obróciły z gliny ulepioną świątynię w pył.