Выбрать главу

Będąc w Afryce, Europejczyk widzi tylko jej część -zwykle jedynie zewnętrzną po włókę, często zresztą nie najciekawszą i może najmniej ważną. Jego wzrok ślizga się po powierzchni, nie przenikając dalej i jakby nie wierząc, że za każdą rzeczą może kryć się jakaś tajemnica i że ta tajemnica jest również w niej. Ale kultura europejska nie przygotowała nas do tych wypraw w głąb, do źródeł innych światów i kultur. Dramat kultur bowiem – w tym również europejskiej – polegał w przeszłości na tym, że ich pierwsze wzajemne kontakty były najczęściej domeną ludzi najgorszego autoramentu – rabusiów, żołdactwa, awanturników, przestępców, handlarzy niewolników itp. Zdarzali się, rzadko, i inni – poczciwi misjonarze, zapaleni podróżnicy i badacze, ale ton, standard, klimat tworzyła i nadawała wiekami międzynarodówka grabieżczej hołoty. Oczywiście nie w głowie im było poznawanie innych kultur, szukanie z nimi wspólnego języka, szacunek dla nich. W większości byli to ciemni, tępi najemnicy bez ogłady i wrażliwości, często analfabeci. Interesował ich tylko podbój, rabunek, rzeź. W wyniku takich doświadczeń kultury – zamiast wzajemnie poznawać się, zbliżać i przenikać – stawały się wobec siebie wrogie, w najlepszym razie – obojętne. Ich przedstawiciele – poza owymi łotrzykami – trzymali się na dystans, unikali się, bali. To zmonopolizowanie międzykulturowych związków przez klasę ciemniaków zdecydowało o złym stanie ich wzajemnych stosunków. Relacje międzyludzkie zaczęły być ustalane zgodnie z najbardziej prymitywnym kryterium – koloru skóry. Rasizm stał się ideologią, według której ludzie określali swoje miejsce w porządku świata. Biali-Czarni: w tej relacji obie strony czuły się często źle. W 1894 roku Anglik Lugard na czele małego oddziału posuwa się w głąb zachodniej Afryki, aby opanować królestwo Borgu. Najpierw chce się spotkać z jego królem. Ale naprzeciw wychodzi mu wysłannik i oznajmia, że władca nie może go przyjąć. Wysłannik ów, rozmawiając z Lugardem, bez przerwy spluwa w zawieszony na szyi bambusowy pojemnik: spluwanie to ochrona i oczyszczenie przed skutkami kontaktu z białym człowiekiem.

Rasizm, nienawiść do innych, pogarda i chęć ich wytępienia mają swoje korzenie w stosunkach kolonialnych w Afryce. Tam zostało już wszystko wymyślone i wypraktykowane na stulecia wcześniej, nim systemy totalitarne przeszczepiły owe ponure i haniebne doświadczenia do Europy XX wieku.

Innym skutkiem tego, że monopol na kontakty z Afryką miała wspomniana klasa ciemniaków, jest fakt, że w językach europejskich nie rozwinęło się słownictwo pozwalające adekwatnie opisać inne, nieeuropejskie światy. Całe wielkie dziedziny życia Afryki pozostają niezgłębione, nawet nietknięte z powodu pewnego ubóstwa języków europejskich. Jak opisać mroczne, zielone, duszne wnętrze dżungli? Te setki drzew i krzewów -jakie mają nazwy? Znam takie nazwy jak „palma", „baobab", „euforbia", ale te właśnie drzewa w dżungli nie rosną. A te wielkie, dziesięciopiętrowe drzewa w Ubangi i Ituri -jak się nazywają? Jak nazwać te najróżniejsze insekty, które spotyka się tu wszędzie, które bez przerwy atakują nas i gryzą? Czasem można by znaleźć nazwę łacińską, ale co ona wyjaśni przeciętnemu czytelnikowi? To tylko kłopoty z botaniką i zoologią. A cała wielka dziedzina psychiki, wierzeń, mentalności tych ludzi? Każdy język europejski jest bogaty, ale bogaty w opisie własnej kultury, w przedstawianiu własnego świata. Gdy usiłuje wejść na teren innej kultury i opisać ją-ujawnia swój ą ograniczoność, niedorozwój, semantyczną bezradność.

Afryka to tysiące sytuacji. Najróżniejszych, odmiennych, najbardziej sobie przeciwnych. Ktoś powie: – Tam jest wojna. I będzie miał rację. Ktoś inny: – Tam jest spokojnie. I też będzie miał rację. Bo wszystko zależy od tego – gdzie i kiedy.

W czasach przedkolonialnych – a więc nie tak dawno -w Afryce istniało ponad dziesięć tysięcy państewek, królestw, związków etnicznych, federacji. Historyk z Uniwersytetu Londyńskiego Ronald Oliver w swojej książce The African Experience (Nowy Jork 1991) zwraca uwagę na upowszechniony paradoks: przyjęło się bowiem mówić, że kolonialiści europejscy dokonali podziału Afryki. – Podziału? – zdumiewa się Oliver. – To było brutalne, ogniem i mieczem przeprowadzone zjednoczenie! Liczba dziesięciu tysięcy została zredukowana do pięćdziesięciu.

Ale wiele z tej różnorodności – z tej mozaiki, z mieniącego się w oczach obrazu ułożonego z kamyków, kostek, muszelek, drewienek, blaszek i listków – zostało. Im bardziej się w ten obraz wpatrujemy, widzimy, jak cząstki tej układanki na naszych oczach wymieniają się miejscami, kształtami i barwami, aż powstaje widowisko oszałamiające swoją zmiennością, bogactwem, kolorowym rozedrganiem.

Kilka lat temu Wigilię Bożego Narodzenia spędzałem ze znajomymi w Parku Narodowym Mikumi, w głębi Tanzanii. Wieczór był ciepły, pogodny, bezwietrzny. Na polanie w buszu, pod odkrytym niebem, stało kilka stołów. Na stołach – smażone ryby, ryż, pomidory, lokalne piwo pombe. Paliły się świece, kaganki, lampy naftowe. Panowała przyjemna, luźna atmosfera. Jak to w Afryce przy takich okazjach – dużo opowieści, dowcipów, śmiechu. Byli tam ministrowie rządu Tanzanii, ambasadorzy, generałowie, wodzowie klanów. Minęła pomoc. Nagle poczułem, jak nieprzenikniona ciemność, która zaczynała się tuż za oświetlonymi stołami, kołysze się i dudni. Trwało to krótko. Łoskot szybko narastał i oto tuż zza naszych pleców, z głębi nocy, wyłonił się słoń. Nie wiem, czy ktoś z was znalazł się kiedyś oko w oko ze słoniem, ale nie w zoo czy w cyrku, lecz w afrykańskim buszu, w tym miejscu, w którym słoń jest groźnym panem świata. Na jego widok ogarnia człowieka śmiertelne przerażenie. Słoń-samotnik, odłączony od stada, to często zwierzę w amoku, rozszalały napastnik, który rzuca się na wioski, tratuje lepianki, zabija ludzi i bydło.

Słoń jest naprawdę duży, ma przenikliwe, świdrujące spojrzenie i milczy. Nie wiemy, co się w jego potężnym łbie dzieje, co zrobi za sekundę. Stoi chwilę, a potem zaczyna się przechadzać między stołami. Przy stołach martwa cisza, wszyscy siedzą znieruchomiali ze strachu, sparaliżowani. Nie można się ruszyć, bo a nuż wyzwoli to jego furię, a jest szybki, przed słoniem się nie ucieknie. Z drugiej strony, siedząc nieruchomo, człowiek wystawia się na jego atak: ginie się zmiażdżonym nogami olbrzyma.

Więc słoń przechadza się, patrzy na zastawione stoły, na światło, na zmartwiałych ludzi. Widać po jego ruchach, po kołysaniu głowy, że waha się, ciągle nie może podjąć decyzji. Trwa to i trwa w nieskończoność, całą lodowatą wieczność. W pewnym momencie chwytam jego spojrzenie. Patrzył na nas uważnie, ciężko, była w tych oczach jakaś głęboka, nieruchoma posępność.

W końcu, obszedłszy kilka razy stoły i polanę, słoń zostawił nas, odszedł i roztopił się w ciemnościach. Kiedy ustało dudnienie ziemi i mrok znieruchomiał, ktoś z siedzących koło mnie Tanzańczyków spytał: – Widziałeś? – Tak – odparłem, na wpół jeszcze zmartwiały. – To był słoń. -Nie – odpowiedział. – Duch Afryki przybiera zawsze postać słonia. Bo słonia nie może pokonać żadne zwierzę. Ani lew, ani bawół, ani wąż.

W ciszy wszyscy rozeszli się do lepianek, a chłopcy pogasili na stołach światło. Była jeszcze noc, ale zbliżała się najbardziej olśniewająca chwila w Afryce – moment świtu.