Na czele klanu stoi wódz. Wybiera go zgromadzenie klanu, któremu przewodzi rada starszych. Starsi to szefowie wsi, wodzowie podklanów, funkcyjni wszelkiego rodzaju. Może być kilku kandydatów i wiele głosowań, bo ten wybór ma znaczenie: pozycja wodza jest ważna. Od momentu wyboru wódz staje się osobą świętą. Odtąd nie wolno mu chodzić boso. Ani bezpośrednio siadać na ziemi. Nie wolno go dotknąć ni powiedzieć o nim złego słowa. Że idzie wódz – widać z daleka po rozpiętym parasolu. Wielki wódz ma ogromny, zdobny parasol, który trzyma specjalny sługa; mniejszy wódz chodzi z normalnym parasolem kupionym u Araba na targu.
Wódz klanu to funkcja o wyjątkowym znaczeniu. Sednem wiary ludzi Ashanti jest kult przodków. Klan obejmuje ogromną liczbę istot, ale tylko część możemy widzieć i spotkać, tę część, która żyje na ziemi. Inni – większość -to przodkowie, którzy częściowo odeszli, ale w rzeczywistości nadal uczestniczą w naszym życiu. Patrzą na nas, obserwują nasze zachowanie. Są wszędzie, wszystko widzą. Mogą nam pomóc, ale mogą też ukarać. Obdarzyć szczęściem albo skazać na zagładę. Decydują o wszystkim. Dlatego utrzymanie dobrych stosunków z przodkami jest warunkiem pomyślności całego klanu i każdego z nas. A właśnie za jakość i temperaturę tych stosunków odpowiada wódz. Jest on pośrednikiem i łącznikiem dwóch integralnych części klanu: świata przodków i świata żywych. To on komunikuje żywym, jaka jest wola i decyzja przodków w danej sprawie, on również błaga ich o przebaczenie, jeżeli żywi naruszyli obyczaj lub prawo.
To przebaczenie można uzyskać, składając przodkom ofiary: kropiąc ziemię wodą lub winem palmowym, odkładając im jedzenie, zabijając owce… Wszystko to jednak może nie wystarczyć – przodkowie będą gniewać się dalej, co oznacza dla żywych ciągłe niepowodzenia i choroby. Największy gniew wywołują: kazirodztwo, zabójstwo, samobójstwo, napad, obrażanie wodza, czarownictwo.
– Samobójstwo? – zdziwiłem się. – Jak można ukarać kogoś, kto popełnił samobójstwo?
– Prawo nasze nakazywało obciąć mu głowę. Samobójstwo było złamaniem tabu, a naczelną zasadą kodeksu klanowego jest to, że każde przewinienie musi być ukarane. Jeżeli zdarzy się przewinienie, które nie spotka się z karą- klan pogrąży się w katastrofie, stanie w obliczu zagłady.
Siedzieliśmy na werandzie jednego z wielu tutejszych barów. Piliśmy fantę; firma najwyraźniej ma tu monopol na sprzedaż. Za kontuarem, oparłszy głowę na rękach, drzemała młoda barmanka. Było gorąco i sennie.
– Wódz – ciągnął Kwesi – ma mnóstwo innych obowiązków. Rozstrzyga spory i rozwiązuje konflikty, jest więc również i sędzią. Ważne, a na wsiach ważne szczególnie, jest to, że wódz przydziela rodzinom ziemię. Nie może on tej ziemi dać ani sprzedać, ponieważ ziemia jest własnością przodków. Oni są w niej, w jej wnętrzu. Wódz może ją tylko przydzielić pod uprawę. Jeżeli pole wyjałowieje, wyznaczy on rodzinie inny kawałek gruntu, a ten będzie odpoczywał, nabierał sił na przyszłość. Ziemia jest święta. Ziemia daje ludziom życie, a to, co daje życie, jest święte.
Wódz cieszy się najwyższym szacunkiem. Jest otoczony radą starszych i nie może zdecydować o niczym bez zasięgnięcia jej opinii i bez jej zgody. Tak rozumiemy demokrację. Rano każdy z członków rady odwiedza dom wodza, aby pozdrowić gospodarza. W ten sposób wie on. że rządzi dobrze i ma poparcie. Jeżeliby tych rannych wizyt nie było, znaczyłoby to, że stracił zaufanie i musi odejść. Stanie się tak wówczas, jeśli popełni jedno z pięciu przewinień. Są nimi: pijaństwo, obżarstwo, konszachty z czarownikami, zły stosunek do ludzi i rządzenie bez zasięgania opinii rady starszych. Musi też odejść, jeżeli oślepnie, zarazi się trądem lub postrada zmysły.
Kilka klanów tworzy związek, który Europejczycy nazywaj ą plemieniem. Ashanti to połączenie ośmiu klanów. Na czele stoi król – Ashantehene, otoczony radą starszych. Związek taki łączą nie tylko wspólni praprzodkowie. Jest on także wspólnotą terytorialną, kulturową i polityczną. Czasem taki lud jest potężny, wielomilionowy, większy niż niejeden naród europejski.
Długo wahałem się, ale w końcu poprosiłem go: – Powiedz mi coś o czarownictwie. – Wahałem się, ponieważ jest to temat, o którym mówi się tu z niechęcią, a często po prostu pomija milczeniem.
– Już nie wszyscy w to wierzą – odpowiedział Kwesi. -Ale dużo ludzi – tak. Wielu po prostu boi się nie wierzyć. Moja babcia uważa, że czarownice istnieją i nocą spotykają się na wysokich drzewach stojących pojedynczo w polu. Ale czy babcia widziała kiedyś czarownicę? – pytałem ją. – To jest niemożliwe – odpowiadała z przekonaniem. Nocą czarownice osnuwają całą ziemię pajęczą nicią. Jeden koniec nici trzymają w ręku, drugi jest umocowany do wszystkich drzwi na świecie. Jeżeli ktoś próbuje drzwi otworzyć i wyjść na zewnątrz – porusza pajęczynę. Czarownice to czują i w popłochu znikają w ciemnościach. Rano można tylko zobaczyć strzępy pajęczyn zwisające z gałęzi i z klamek drzwi.
Ja, Biały
W Dar es-Salaam kupiłem starego land-rovera od Anglika, który wracał już do Europy. Był rok 1962, kilka miesięcy wcześniej Tanganika uzyskała niepodległość i wielu Anglików ze służby kolonialnej straciło posady, stanowiska i nawet domy. W ich pustoszejących klubach coraz to ktoś opowiada, jak wszedł rano do swojego pokoju w ministerstwie, a tam zza jego biurka uśmiecha się ktoś z miejscowych: – Przepraszam. Bardzo mi przykro!
Ta okolicznościowa zmiana warty nazywa się afrykanizacją. Jedni witają ją z aplauzem, jako symbol wyzwolenia, innych ten proces oburza. Wiadomo, kto się cieszy, a kto jest przeciwny. Londyn i Paryż, żeby zachęcić swoich urzędników do pracy w koloniach, stwarzały chętnym do wyjazdu wspaniałe warunki życia. Drobny, skromny urzędnik na poczcie w Manchesterze po przyjeździe do Tanganiki dostawał willę z ogrodem i basenem, samochody, służbę, urlopy w Europie itd. Biurokracja kolonialna żyła naprawdę świetnie. I oto mieszkańcy kolonii z dnia na dzień otrzymują niepodległość. Przejmują w nie zmienionej postaci państwo kolonialne. Nawet dbają o to, żeby nic tu nie zmienić, ponieważ to państwo daje biurokratom fantastyczne przywileje, których nowi właściciele oczywiście nie chcą się zrzec. Wczoraj jeszcze ubodzy i poniżani, dzisiaj są już wybrańcami, mają i wysokie pozycje, i pełną kiesę. Ta kolonialna geneza państwa afrykańskiego – w którym europejski urzędnik płacony był ponad sens i miarę, a system ten został bez zmian przejęty przez miejscowych – sprawiła, że w niepodległej Afryce walka o władzę przyjęła od razu niesłychanie zacięty i bezlitosny charakter. W jednej chwili, od jednego zamachu, powstaje tam nowa klasa rządząca – burżuazja biurokratyczna, która niczego nie wytwarza, nie produkuje, lecz tylko rządzi społeczeństwem i korzysta z przywilejów. Prawo XX wieku, prawo zawrotnego pośpiechu, zadziałało i w tym wypadku – niegdyś na powstanie klasy społecznej trzeba było dziesięcioleci, nawet wieków, tu wystarczyło kilka dni. Francuzi, którzy z przymrużeniem oka przyglądali się owej walce o miejsca w nowej klasie, nazwali ten fenomen la politique du ventre (polityką brzucha), tak ściśle bowiem stanowisko polityczne było związane z krociowymi korzyściami materialnymi.
Ale to jest Afryka i szczęśliwy nuworysz nie może zapomnieć o starej tradycji klanowej, a jeden z jej naczelnych kanonów brzmi: dziel się wszystkim, co masz, ze swoimi pobratymcami, z innym członkiem klanu, czyli, jak się tu mówi, kuzynem (w Europie więź z kuzynem jest dosyć już słaba i odległa, w Afryce kuzyn z linii matki jest ważniejszy niż mąż). A więc – masz dwie koszule – daj mu jedną, masz miskę ryżu – daj mu połowę. Kto łamie tę zasadę, skazuje się na ostracyzm, na wygnanie z klanu, na budzący zgrozę status jednostki odosobnionej. To w Europie indywidualizm jest wartością cenioną, w Ameryce nawet najbardziej cenioną; w Afryce – indywidualizm jest synonimem nieszczęścia, przekleństwa. Tradycja afrykańska jest kolektywistyczna, bo tylko w zgodnej gromadzie można było stawić czoło piętrzącym się tu nieustannie przeciwnościom natury. A jednym z warunków przetrwania gromady jest właśnie dzielenie się najmniejszą drobiną tego, co posiadam. Kiedyś otoczyła mnie tu gromada dzieci. Miałem jeden cukierek, który położyłem na dłoni. Dzieci stały nieruchomo, wpatrzone. Wreszcie najstarsza dziewczynka wzięła cukierek, ostrożnie rozgryzła go i sprawiedliwie rozdała wszystkim po kawałku.