Выбрать главу

Wszędzie było mi źle. Biały kolor skóry, choć uprzywilejowany, też trzymał mnie w klatce apartheidu. W tym wypadku co prawda ze złota, ale jednak w klatce Oyster Bay. Piękna dzielnica. Piękna, ukwiecona i – nudna. Owszem, można tu było chodzić wśród wysokich kokosowych palm, podziwiać kłębiące się bugenwille i eleganckie, delikatne tunbergie, porośnięte gęstym wodorostem skały. Ale co więcej? Co poza tym? Mieszkańcami dzielnicy byli urzędnicy kolonialni, którzy myśleli jedynie, aby doczekać końca kontraktu, kupić na pamiątkę skórę krokodyla czy róg nosorożca i wyjechać. Ich żony rozmawiały albo o zdrowiu dzieci, albo o minionym lub zbliżającym się party. A ja miałem codziennie wysyłać korespondencję! O czym? Skąd brać materiał? Wychodziła tu jedna mała gazeta – „Tanganyika Standard". Odwiedziłem jej redakcję, ale ludzie, których tam zastałem, byli właśnie Anglikami z Oyster Bay. I też już się pakowali.

Wybrałem się do dzielnicy hinduskiej. Ale co w niej robić? Gdzie pójść? Z kim rozmawiać? Panuje zresztą straszny upał i nie da się długo chodzić: nie ma czym oddychać, nogi słabną, cała koszula mokra. Właściwie po godzinie takiej włóczęgi ma się wszystkiego dosyć. Pozostaje tylko jedno pragnienie: gdzieś usiąść, koniecznie usiąść w cieniu, najlepiej pod wiatrakiem. W takich chwilach myśli się: czy mieszkańcy Północy wiedzą, jakim skarbem jest to szare, zgrzebne, wiecznie zachmurzone niebo, które ma jednak wielką, cudowną zaletę – nie ma na nim słońca?

Moim głównym celem były oczywiście przedmieścia afrykańskie. Miałem zapisane jakieś nazwiska. Miałem adres lokalu rządzącej partii – TANU (Tanganyika African National Union). Nie mogłem odnaleźć tego miejsca. Wszystkie uliczki jednakowe, piasek po kostki, dzieci nie dają przejść, cisną się rozbawione, natarczywie ciekawe – Biały w tych niedostępnych obcym zaułkach to jednak sensacja i widowisko. Z każdym krokiem traci się pewność siebie. Długo czuję na sobie uważny, odprowadzający wzrok mężczyzn siedzących bezczynnie przed domami. Kobiety nie patrzą, odwracają głowy: to muzułmanki, ubrane w czarny, zarzucony luźno strój bui-bui, zakrywający dokładnie całą figurę i część twarzy. Paradoks sytuacji polegał na tym, że nawet gdybym spotkał kogoś z miejscowych Afrykanów i chciał dłużej z nim porozmawiać, nie mielibyśmy gdzie pójść. Dobra restauracja była dla Europejczyków – podła dla Afrykanów. Jedni nie bywali u drugich, nie było zwyczaju. Każdy czuł się źle, jeżeli znalazł się w miejscu niezgodnym z regułami apartheidu.

Mając już mocny, terenowy wóz, mogłem ruszyć w drogę. Był powód: na początku października sąsiadujący z Tanganiką kraj – Uganda – uzyskiwał niepodległość. Fala niepodległościowa szła przez cały kontynent: w jednym tylko – 1960 roku siedemnaście krajów Afryki przestało być koloniami. I proces ten, choć już na mniejszą skalę, trwał dalej.

Z Dar es-Salaam do głównego miasta Ugandy – Kampali, w którym miały się odbyć uroczystości, pędząc od świtu do nocy z możliwie maksymalną prędkością, potrzeba trzech dni jazdy. Połowa trasy to asfalt, druga połowa – to drogi gruntowe, laterytowe, zwane afrykańską tarką, bo maj ą nawierzchnię karbowaną, po której można jechać tylko z wielką szybkością, po szczytach karbów, tak jak to jest pokazane w filmie „Cena strachu".

Pojechał ze mną Grek, trochę makler, a trochę korespondent różnych gazet w Atenach – Leo. Wzięliśmy cztery zapasowe koła, dwie beczki benzyny, beczkę wody, jedzenie. Wyjechaliśmy o świcie, kierując się na północ, mając po prawej ręce niewidoczny z drogi Ocean Indyjski, a po lewej najpierw masyw Nguru, a potem cały czas step Masajów. Wzdłuż drogi, po obu stronach, zielono i zielono. Wysokie trawy, gęste, zwełnione krzewy, rozłożyste parasole drzew. I tak aż do góry Kilimandżaro i do dwóch leżących koło niej miasteczek – Moshi i Arushy. W Arushy skręciliśmy na zachód, w stronę Jeziora Wiktorii. Po dwustu kilometrach zaczęły się problemy. Wjechaliśmy na ogromną równinę Serengeti, największe na świecie skupisko dzikich zwierząt. Wszędzie, gdzie spojrzeć, olbrzymie stada zebr, antylop, bawołów, żyraf. Wszystko to pasie się, hasa, bryka, cwałuje. A jeszcze tuż przy drodze nieruchome lwy, trochę dalej – gromada słoni, a jeszcze dalej, na linii horyzontu, wielkimi susami pomykający lampart. Nieprawdopodobne to wszystko, niewiarygodne. Jakby widziało się narodziny świata, ten szczególny moment, kiedy jest już ziemia i niebo, kiedy są-woda, rośliny i dzikie zwierzęta, a jeszcze nie ma Adama i Ewy. A więc właśnie ten świat ledwie narodzony, świat bez człowieka, a to znaczy – także i bez grzechu, widzi się tutaj, w tym miejscu, i jest to naprawdę wielkie przeżycie.

Serce kobry

Z tego nastroju uniesienia i ekstazy szybko sprowadziły nas na ziemię realia i zagadki naszej drogi. Pierwsze, najważniejsze pytanie: którędy jechać? Bo oto, kiedy znaleźliśmy się na wielkiej równinie, nasz szeroki dotąd szlak zaczął się nagle rozwidlać, rozgałęziać w kilka wyglądających identycznie polnych dróg idących jednak w zupełnie różnych kierunkach. I żadnego drogowskazu, napisu, strzałki. Gładka jak stół, porośnięta wysoką trawą równina, bez gór i rzek, bez naturalnych punktów i znaków, tylko z tą nie kończącą się, coraz bardziej nieczytelną, splątaną, zagmatwaną siatką polnych dróg.

Nie było tu nawet skrzyżowań, tylko co kilka kilometrów, a czasem nawet co kilkaset metrów, nowe i nowe rozgwiazdy, sploty i węzły, z których podobne do siebie odnogi chaotycznie rozchodziły się w najprzeróżniejszych kierunkach.

Spytałem Greka, co robić, ale on, rozglądając się niepewnie, odpowiedział mi tym samym pytaniem. Długo jechaliśmy na chybił trafił, wybierając te drogi, które zdawały się prowadzić na zachód (a więc do Jeziora Wiktorii), ale wystarczyło przejechać kilka kilometrów, kiedy nagle, bez żadnego powodu, wybrana odnoga zaczynała skręcać, w nie wiadomo jakim kierunku. Zupełnie zagubiony, zatrzymywałem wóz, zastanawiając się – którędy teraz? – tym bardziej że nie mieliśmy ani dokładnej mapy, ani nawet kompasu.

Wkrótce też pojawiła się nowa trudność, bo przyszło południe, czas największego upału, kiedy świat pogrąża się w martwocie i w ciszy. O tej porze zwierzyna chroni się w cieniu drzew. Ale stada bawołów nie mają gdzie się ukryć. Są zbyt wielkie, zbyt liczne. Każde z nich może liczyć tysiąc sztuk. Takie stado w godzinie największego upału po prostu nieruchomieje, zamiera. I to na przykład zamiera właśnie na drodze, którą chcemy jechać. Zbliżamy się; przed nami stoi tysiąc ciemnych, granitowych posągów, mocno osadzonych w ziemi, skamieniałych.

Potężna siła drzemie w tym stadzie, potężna i – jeżeli eksploduje gdzieś przy nas – śmiertelna. To siła górskiej lawiny, tyle że rozpalonej, oszalałej, napędzanej spienioną krwią. Bernhard Grzimek opowiada, jak latając małym samolotem, miesiącami śledził w Serengeti zachowanie bawołów. Samotny bawół w ogóle nie reagował na warkot pikującego samolotu: spokojnie pasł się dalej. Inaczej było, kiedy Grzimek nadlatywał nad duże stado. Wystarczyło, że znalazł się w nim jakiś nadwrażliwiec, jakiś histeryk i mimoza, który na dźwięk motoru zaczął się rzucać, chciał uciekać. Całe stado natychmiast wpadało w panikę i przerażone ruszało przed siebie.

A tu stoi przede mną takie właśnie stado. Co robić? Zatrzymać się i stać? Stać -jak długo? Zawrócić? Już za późno: boję się zawrócić, bo może rzucą się za nami. To piekielnie szybkie, zaciekłe i wytrwałe zwierzęta. Robię znak krzyża i wolno, wolno, na pierwszym biegu, na półsprzęgle, wjeżdżam w stado. Jest ono wielkie, ciągnie się prawie po horyzont. Obserwuj ę byki, które są na czele. Te, które stoją na drodze samochodu, zaczynają ospale, z namysłem usuwać się na tyle, aby wóz mógł jechać. Przy czym nie usuwają się nawet na centymetr więcej, niż jest to konieczne, i land-rover cały czas szoruje o ich boki. Jestem cały mokry. To jest tak, jakby się jechało zaminowaną drogą. Kątem oka spoglądam na Leo. Ma zamknięte oczy. Metr po metrze, metr po metrze. Całe stado stoi w milczeniu. Nieruchome.