Ponownie puściłem wodę, aż przestałem odczuwać chłód. Następnie zamknąłem kran i otworzyłem drzwiczki, wypuszczając na zewnątrz wilgotne powietrze, co pozwoliło mi szybko wyschnąć. Wróciłem do kabiny… i nagle zdałem sobie sprawę, że czuję się wspaniale. Głowa przestała mnie boleć. Nie miałem już wrażenia, że świat się kończy dziś w południe. Mdłości ustały. Pozostał tylko głód… Alec, nigdy już się nie upijesz… a jeśli nawet tak się zdarzy, zrobisz dokładnie to, co ci każe Margrethe. Z was dwojga ona jedna ma rozum. Doceń to, chłopcze!
Pogwizdując otworzyłem szafę Grahama. Usłyszawszy klucz w drzwiach, pośpiesznie złapałem za jego szlafrok. Ledwie zdążyłem się nim okryć, zanim weszła do kabiny. Zajęło jej to trochę czasu, ponieważ ciężka taca utrudniała jej zadanie. Gdy to zauważyłem, przytrzymałem przed nią drzwi. Odstawiła tacę i rozstawiła śniadanie na stole.
— Miałeś rację co do prysznica w stylu sauny — oświadczyłem. — To właśnie zalecają lekarze, czy raczej pielęgniarki.
— Wiem. Tak postępowała moja babcia, gdy dziadek się upił.
— Mądra kobieta. O kurczę, jaki smakowity zapach! (Jajecznica na bekonie, duże ilości duńskiego pieczywa, mleko, kawa, oraz dodatkowy talerzyk, na którym leżały rozmaite sery, fladbrod, cienkie plasterki szynki oraz jakiś tropikalny owoc, którego nazwy nie znam).
— A co takiego twoja babcia zwykła mówić, gdy dziadek się jej sprzeciwił?
— Och, czasami bywała popędliwa.
— Tobie to się nie zdarza. Odpowiedz mi!
— No cóż… zwykła mówić, że Bóg stworzył mężczyzn, aby wystawić na próbę dusze kobiet — Może to i racja. Czy się z nią zgadzasz?
Uśmiechnęła się, ukazując prześliczne dołeczki.
— Myślę, że Bóg powziął co do nas nieco szlachetniejsze zamierzenia.
Margrethe sprzątnęła moją kabinę i łazienkę (no, dobrze — kabinę i łazienkę Grahama — zadowolony?) podczas gdy ja jadłem śniadanie. Następnie przygotowała dla mnie spodenki, sportową koszulę z mapą wysp oraz sandały, potem zabrała tacę i talerze, pozostawiając kawę oraz niedojedzony owoc. Podziękowałem jej, gdy wychodziła, zastanawiając się, czy powinienem zaproponować jej „zapłatę” oraz czy świadczy podobne usługi również innym pasażerom. To nie wydawało się prawdopodobne. Stwierdziłem jednak, że nie mam odwagi jej o to zapytać.
Zamknąłem za nią drzwi i zacząłem przeszukiwać kabinę Grahama. Nosiłem jego ubranie, spałem w jego łóżku, odpowiadałem, gdy zwracano się do mnie jego nazwiskiem. Musiałem zdecydować, czy pójdę na całego i po prostu stanę się „A. L. Grahamem”…a może powinienem zwrócić się do odpowiednich władz (amerykańskiego konsula? A jeśli nie, to do kogo?), wyznać całą prawdę i poprosić o pomoc? Wypadki pędziły coraz szybciej. Dzisiejszy „Królewski Skald” podawał, że SS „Konge Knut” ma zawinąć o godzinie piętnastej do Papeete, a o osiemnastej ponownie wypłynąć do Mazatlanu. Płatnik zawiadamiał wszystkich pasażerów pragnących wymienić franki na dolary, że przedstawiciel banku z Papeete będzie urzędował naprzeciw jego biura od chwili przybicia do portu, aż do momentu, gdy do odpłynięcia statku pozostanie kwadrans. Ponadto przypominał pasażerom, że długi pokładowe zaciągnięte w barze lub w sklepach można spłacać wyłącznie w dolarach, duńskich koronach lub potwierdzonymi kartami kredytowymi.
Brzmiało to rozsądnie, lecz zwiastowało kłopoty. Miałem nadzieję, że statek zatrzyma się w Papeete przynajmniej na dwadzieścia cztery godziny. Ledwie trzygodzinny pobyt statku w porcie wydawał się bez sensu. Ledwie zdążą zacumować, a będą już musieli zacząć odwiązywać cumy! Czyżby nie musieli wnieść opłaty za dwadzieścia cztery godziny z chwilą zawinięcia do portu?
Przypomniałem sobie jednak, że dowodzenie statkiem nie należy do moich obowiązków. Być może kapitan korzystał z krótkiej przerwy pomiędzy odpłynięciem jednego statku a zawinięciem do portu następnego. Mogło zresztą istnieć jeszcze sześć innych powodów. Jedyna rzecz, która powinna mnie obchodzić, to to, co mogę zrobić między trzecią a szóstą i co muszę wykonać między chwilą obecną a godziną trzecią.
Po czterdziestu minutach intensywnych poszukiwań odnalazłem następujące rzeczy: stos przeróżnych ubrań, których wielkość nie nastręczała problemów (no, może pięć funtów nadwagi sprawiło, że spodnie były troszeczkę obcisłe, a marynarki mogły lekko pić pod pachami); pieniądze — franki w jego portfelu (muszę je wymienić) oraz osiemdziesiąt pięć dolarów tamże; trzy tysiące dolarów luzem w szufladzie, w której poza tym znajdowała się niewielka saszetka, gdzie Graham trzymał zegarek, obrączkę, spinki i tak dalej. Ponieważ Margrethe położyła je na miejsce, założyłem, że to ona zachowała dla mnie zyski z mojego (lub Grahama) wygranego zakładu z Forsythem, Heevesem i Henshawem. Mówią, że Pan Bóg czuwa nad głupcami i pijakami. Jeśli tak jest, w moim przypadku jego narzędziem była Margrethe.
Znalazłem też różne drobiazgi, które nie miały w tej chwili znaczenia — książki, upominki, pastę do zębów i tak dalej.
Nigdzie nie było paszportu.
Gdy za pierwszym razem nie udało mi się znaleźć paszportu Grahama, powtórzyłem poszukiwania. Tym razem zajrzałem do kieszeni wszystkich marynarek wiszących w szafie, jak również sprawdziłem ponownie z niezwykłą starannością wszystkie zwykłe (i część niezwykłych także!) miejsca, w których mogła się zmieścić książeczka tych rozmiarów. Nadal nie mogłem go odszukać.
Niektórzy turyści zawsze dbają o to, żeby mieć paszport przy sobie zawsze, gdy schodzą ze statku. Osobiście wolę go ze sobą nie nosić, jeśli mogę tego uniknąć, ponieważ utrata paszportu może władować człowieka w niezłe bagno. Wczoraj nie miałem go ze sobą… tak więc mój paszport popłynął w siną dal. Znajdował się teraz za siedmioma górami, wraz z MV „Konge Knut”. To znaczy… właściwie gdzie? Nie zastanawiałem się nad tym do tej pory. Nowy nieznany świat dostarczał mi zbyt wielu wrażeń.
Jeśli Graham wziął swój paszport ze sobą, w takim razie on również znajdował się za siedmioma górami, przedostawszy się tam przez otwór w czwartym wymiarze, a tak zapewne było.
Gdy pogrążałem się w gniewnych dociekaniach, ktoś wsunął kopertę przez szparę pod drzwiami.
Podniosłem ją z podłogi i otworzyłem. W środku był „mój” (Grahama) rachunek do zapłacenia. Czyżby Graham kończył swą podróż w Papeete?
O, nie! W takim przypadku mógłbym zostać zmuszony do pozostania na wyspach na zawsze.
Chyba jednak nie. To wyglądało na regularny, comiesięczny rachunek.
Suma, którą Graham wydał w barze, przyprawiła mnie o szok… dopóki nie zwróciłem uwagi na poszczególne pozycje. Wtedy szok stał się jeszcze głębszy, choć z innego powodu. Kiedy „coca-cola” kosztuje dwa dolary, to nie oznacza, że butelka jest większa. To oznacza, że dolar jest mniej wart.
Zrozumiałem teraz, dlaczego zakład o trzysta dolarów po… hmm, tamtej stronie, przekształcił się w zakład o trzy tysiące po tej. Jeśli miałem żyć w tym świecie, musiałem przestawić swe wyobrażenie o cenach. Traktować dolary jak zagraniczną walutę i przeliczać w myśli wszystkie ceny, zanim się do nich przyzwyczaję. Na przykład, jeśli ceny ze statku są miarodajne, dobry obiad — stek albo żeberka — w restauracji pierwszej klasy, na przykład w takich hotelach jak „Brown Palace” czy „Mark Hopkins”, mógł kosztować nawet i dziesięć dolarów. O, kurczę!
Doliczając coctail przed obiadem i wino, rachunek mógł osiągnąć nawet piętnaście. Tygodniowa pensja. Dzięki Bogu, że nie piję! Przepraszam, czego nie robisz?