— Wiem. Patrzył pan. Co ma być?
— Hmm… „duński zombi”.
Mrugnął do mnie:
— Nie radzę o tej porze dnia. To prawdziwa siekiera. Halo — skinął w stronę kogoś za moimi plecami. — Podejdź do nas, maleńka!
Spojrzałem na wezwaną kelnerkę. Potem spojrzałem na nią po raz drugi. Poprzednim razem widziałem ją poprzez alkoholową mgłę wczorajszego wieczoru. Była to jedna z dwóch rudowłosych tancerek hula.
— Powiedz Hansowi, że zamawiam dwa srebrne fizzy. Jak masz na imię, mała?
— Panie Henderson, jeśli nie przestanie pan udawać, że nie wie, jak mam na imię, wyleję panu pańskiego drinka na sam środek łysiny.
— Dobrze, malutka. Teraz się pośpiesz! Majtaj tymi tłustymi girami!
Żachnęła się, kołysząc się z gracją na swych nogach — szczupłych i pełnych wdzięku.
— Miła dziewczyna — powiedział płatnik. — Jej rodzice mieszkali niedaleko ode mnie w Odense. Znam ją od dzieciństwa. I do tego mądra. Bodel studiuje weterynarię. Został jej jeszcze jeden rok.
— Naprawdę? Jak może pogodzić to zajęcie z nauką?
— Większość naszych dziewcząt to studentki. Niektóre biorą urlop, inne wyjeżdżają tylko na czas wakacji. Popływają po morzu, rozerwą się i zarobią pieniądze na kolejny rok nauki. Chętniej przyjmuję do pracy dziewczęta pragnące zarobić na studia. Można na nich polegać, a poza tym znają więcej języków. Na przykład pańska stewardesa. Astrid?
— Nie, Margrethe!
— Prawda, pan jest w sto dziewiątce. Astrid ma na tym pokładzie kabiny po lewej stronie w części dziobowej. Po pańskiej stronie dyżuruje Margrethe. Margrethe Svensdatter Gunderson. Jest nauczycielką. Uczy angielskiego i historii. Zna też cztery inne języki, nie licząc skandynawskich. Z dwóch zdała egzamin państwowy. Wzięła roczny urlop ze szkoły imienia H. C. Andersena. Założę się, że już tam nie wróci.
— Hę? A to dlaczego?
— Wyjdzie za mąż za bogatego Amerykanina. Czy pan jest bogaty?
— Ja? Czy wyglądam na bogatego? (Czy to możliwe, żeby wiedział, co jest w tej skrzynce? Mój Boże, co należy zrobić z milionem dolarów, które nie są twoje? Nie mogę po prostu wyrzucić ich za burtę. Dlaczego Graham podróżował z taką ilością gotówki? Przyszło mi do głowy kilka możliwych powodów. Wszystkie wróżyły źle. Każdy z nich mógł mi przysporzyć więcej kłopotów, niż miałem przez całe życie.)
— Bogaci Amerykanie nigdy nie wyglądają na bogaczy. Specjalnie ćwiczą, by wyglądać na biedaków. Mam na myśli Północnych Amerykanów. Południowi Amerykanie to całkiem inna para kaloszy. Dziękuję ci, Gertrude, dobra z ciebie dziewczyna.
— Czy chce pan mieć tego drinka na łysinie?
— A czy ty chcesz, żebym cię wrzucił do basenu w ubraniu? Bądź grzeczna, malutka, albo powiem wszystko twojej mamie. Postaw kielonki i daj mi rachunek.
— Nie ma rachunku. Hans chciał postawić drinka panu Grahamowi. Postanowił, że tym razem uwzględni też pana.
— Powiedz mu, że w ten sposób bar traci pieniądze. Potrącę mu to z pensji.
W ten sposób doszło do tego, że wypiłem dwa srebrne fizzy zamiast jednego… i znalazłem się na drodze wiodącej prosto ku katastrofie przypominającej wczorajszą, gdy pan Henderson uznał, że powinniśmy coś zjeść. Miałem ochotę na trzeci fizzy. Po pierwszych dwóch przestałem się przejmować tą wariacką skrzynką pełną pieniędzy, a równocześnie zacząłem doceniać to, co widziałem w basenie. Odkryłem, że mogę w dwadzieścia cztery godziny wyrzucić z siebie wszystko, czego nauczono mnie w ciągu całego życia. Nie było nic grzesznego w spoglądaniu na nieprzyozdobione kobiece piękno. Było to tak samo pełne słodkiej niewinności jak patrzenie na kwiaty czy młode kotki, za to znacznie bardziej zajmujące.
Nadal jednak miałem ochotę na następnego drinka.
Pan Henderson, sprzeciwił się temu. Zawołał Bodel i powiedział coś do niej szybko po duńsku. Wyszła i po kilku minutach wróciła, niosąc pełną tacę — zakąski, gorące klopsy, miseczki z ciasta napełnione lodami i mocną kawę — wszystkiego w bród.
Po dwudziestu pięciu minutach nadal podziwiałem nastolatki w basenie, lecz nie zmierzałem już ku następnej alkoholowej katastrofie. Wytrzeźwiałem na tyle, że nie tylko zdałem sobie sprawę, iż nie rozwiążę swych problemów za pomocą pijaństwa, lecz również, ponieważ nie potrafię pić mocnych trunków, muszę unikać alkoholu, zanim nie rozwiążę swoich nowych problemów. Wujek Ed miał rację. Występek wymagał treningu i długiej praktyki. W przeciwnym razie lepiej — z powodów praktycznych — pozostać na ścieżce cnoty, nawet gdy nakazy moralne przestały już obowiązywać. Z pewnością już mnie nie obowiązywały. W przeciwnym razie nie siedziałbym tutaj ze szklanką diabelskiego trunku w ręku, patrząc na nagie ciała kobiece.
Stwierdziłem, że nie mam nawet krzty wyrzutów sumienia z jakiegokolwiek powodu. Żalem napełniała mnie jedynie smutna pewność, że nie jestem zdolny wypić tyle alkoholu, na ile miałbym ochotę. „Łatwo jest zstąpić do piekieł”.
Pan Henderson wstał z krzesła.
— Za niecałe dwie godziny cumujemy. Muszę jeszcze policzyć parę drobiazgów, zanim agent przybędzie na pokład. Dziękuję za miłe towarzystwo.
— To ja dziękuję! Tusind, tak! Czy tak się to mówi?
Uśmiechnął się i odszedł. Siedziałem tam jeszcze przez chwilę pogrążony w myślach. Dwie godziny do przycumowania, potem trzy w porcie. Jak mam wykorzystać tę sposobność? Pójść do amerykańskiego konsula? I co mu powiedzieć? Drogi panie konsulu, nie jestem tym, za kogo mnie uważają. Właśnie przypadkowo znalazłem ten milion dolarów i…
To śmieszne!
Nie wyjawić nic nikomu, przywłaszczyć sobie ten milion i z forsą pod pachą zejść ze statku i odlecieć najbliższym sterowcem do Patagonii?
To niemożliwe. Moje zasady mnie opuściły (widać nigdy nie miałem zbyt silnych), nadal jednak mierziło mnie pospolite złodziejstwo. Jest to czyn nie tylko zły, lecz również odzierający człowieka z godności. Szkoda tylko, że noszę ubrania Grahama.
Zabierz te trzy tysiące, które ci się „należą”, zejdź na ląd, zaczekaj, aż statek odpłynie, a potem wracaj do Ameryki tak, jak zdołasz! Głupi pomysł! Wylądujesz w tropikalnym mamrze, a twój kretyński gest w niczym nie pomoże Grahamowi. Nie masz wyboru, ty tępaku. Musisz zostać na pokładzie i czekać tu na Grahama, który się nie zjawi. Być może jednak nadejdzie jakaś wiadomość przez telegraf bez drutu, lub coś w tym stylu. Czekaj, kretynie, aż statek odpłynie. Kiedy to się stanie, podziękuj Bogu za to, że możesz wrócić do Jego kraju, podczas gdy Graham podziękuje Mu za swój bilet na „Admirała Moffetta”. Ciekawe, jak mu się podoba nazwisko „Hergensheimer”. Założę się, że bardziej niż mnie „Graham”. Hergensheimer to brzmi dumnie.
Podniosłem się i poczłapałem na drugi koniec pokładu. Następnie wszedłem dwa piętra w górę, do biblioteki. Nie było w niej nikogo, oprócz kobiety rozwiązującej krzyżówkę. Oboje nie chcieliśmy, żeby ktoś nam przeszkadzał, było nam więc dobrze razem.
Większość szafek była zamknięta, a bibliotekarz nieobecny. Dostrzegłem jednak podniszczoną encyklopedią. To lektura w sam raz na początek.
Po dwóch godzinach przerwał mi ryk syreny alarmujący, że za chwilę przybijamy do brzegu. Mój umysł był pełen zdumiewających konceptów i jeszcze bardziej zdumiewających faktów. Nie zdążyłem jeszcze przetrawić tego w sobie. Po pierwsze, w tym świecie William Jennings Bryan nigdy nie został prezydentem. W roku 1896 wybrano zamiast niego McKonleya, który pełnił funkcję przez dwie kadencje, po czym został zastąpiony przez jakiegoś faceta o nazwisku Roosevelt.
Żaden z dwudziestowiecznych prezydentów nie był mi znany. Ponadto zamiast trwającego ponad sto lat pokoju, który zawdzięczaliśmy naszej tradycyjnej neutralności, Stany Zjednoczone wielokrotnie brały udział w wojnie poza swoimi granicami: w 1899, 1912 — 1917, 1932 (z Japonią), 1950 — 1952, 1980 — 1984 i tak dalej. Aż do bieżącego roku, czy raczej tego, w którym opublikowano encyklopedię — „Królewski Skald” nie podawał, by aktualnie toczyła się jakaś wojna.