Czy pomoże mi, jak wezmę aspirynę?
Mężczyźni zakończyli manipulacje przy płonących kłodach i podeszli do dołu z lewej strony. Pozostali tubylcy zgromadzili się za nimi, razem z tymi skubanymi dzieciakami! Co sobie wyobrażają ci rodzice, którzy pozwalają maluchom tak ryzykować? Dlaczego dzieciaki nie są w szkole, gdzie jest ich miejsce?
Trzej mężczyźni poszli na pierwszy ogień, przechodząc szeregiem przez sam środek dołu, nie śpiesząc się ani nie zwlekając. Pozostali mężczyźni z wioski podążyli za nimi w powolnej nieustającej procesji. Za nimi szły kobiety, wraz z młodą matką z dzieckiem na plecach. Niemowlę zaczęło płakać, gdy uderzyła je fala gorąca. Nie zmieniając kroku, matka podniosła maluszka i przystawiła do piersi. Dziecko uciszyło się.
Za kobietami podążały dzieci, od dojrzewających dziewcząt i chłopców, aż do berbeci w wieku przedszkolnym. Na końcu wędrowała mała dziewczynka (dziewięcio? — ośmioletnia?) prowadząca za rękę swojego małego braciszka o wystraszonym spojrzeniu.
Wyglądał mniej więcej na cztery lata i był zupełnie nagi.
Spojrzałem na tego berbecia i zrozumiałem z ponurą pewnością, że wdepnąłem w to aż po szyję. Nie mogłem się teraz wycofać. Chłopczyk potknął się raz, lecz siostra go podtrzymała. Ruszył dalej krótkimi, pewnymi krokami. Gdy doszedł do końca, ktoś wyciągnął ręce i podniósł go.
Teraz przyszła kolej na minie.
Tłumacz poinformował mnie, że „Polinezyjskie Biuro Turystyczne nie bierze odpowiedzialności za pańskie bezpieczeństwo: ogień może pana poparzyć, nawet zabić. Ci ludzie potrafią przejść przezeń bezpiecznie, ponieważ chroni ich wiara”.
Zapewniłem go, że mnie również chroni wiara, zadając sobie pytanie, jak mogę być tak bezczelnym kłamcą. Podpisałem oświadczenie, które mi podsunął.
Po chwili stałem już przy wejściu do dołu ze spodniami zawiniętymi do kolan. Moje buty, skarpetki, kapelusz i portfel czekały po drugiej stronie, leżąc na taboreciku. To był mój cel, moja nagroda. Czy jeśli mi się nie uda, będą o nie rzucać losy, czy też wyślą je pocztą mojej rodzinie?
— Proszę iść samym środkiem! Nie śpieszyć się ani nie zatrzymywać — nakazał tłumacz.
Przemówił najwyższy kapłan.
Mój mentor wysłuchał go, po czym oświadczył:
— Mówi, żeby w żadnym wypadku nie biec, nawet gdy ogień poparzy panu stopy. Mógłby się pan potknąć i przewrócić, i wtedy mógłby się pan już więcej nie podnieść, to znaczy — umrzeć. Muszę dodać, że śmierć nastąpiłaby, gdyby zaczerpnął pan płomienie do płuc. A jeśli nie umarłby pan, to i tak ogień straszliwie poparzyłby pana. Proszę się więc nie śpieszyć i uważać, by się nie przewrócić. Czy widzi pan ten płaski kamień pod spodem? To pana pierwszy krok. Que le bon Dieu vous garde. Życzę szczęścia!
— Dziękuję.
Spojrzałem na Autorytet od Wszystkiego, który uśmiechał się jak wampir, o ile wampiry się uśmiechają. Pomachałem mu ręką z fałszywą swobodą i wkroczyłem do dołu.
Zdążyłem postawić trzy kroki, zanim zdałem sobie sprawę, że nie czuję zupełnie nic. Potem poczułem coś, a mianowicie strach. Bałem się jak głupi. Zapragnąłem znaleźć się w Peorii. Albo nawet w Filadelfii. Wszędzie, tylko nie tu, na tym dymiącym pustkowiu. Do celu było mniej więcej tak daleko, jak do następnej przecznicy w mieście. Może dalej. Brnąłem jednak naprzód w nadziei, że postępujące odrętwienie nie spowoduje mojego upadku, zanim dotrę do końca drogi.
Poczułem duszność. Zdałem sobie sprawę, że wstrzymuję oddech. Zaczerpnąłem więc powietrza — i pożałowałem tego natychmiast. Ponad tak wielkim dołem pełnym ognia unosi się mnóstwo piekących gazów, dymu, dwutlenku i tlenku węgla i czegoś jeszcze, co przypomina zgniły oddech szatana. Tlenu jednak jest tam niewiele. Wypuściłem nagle powietrze. Oczy zaszły mi łzami. W gardle poczułem drapanie. Spróbowałem ocenić, czy zdołam dojść do końca trasy bez oddychania.
Niech omie niebo ma w swojej opiece. W ogóle nie widziałem tego końca. Kłęby dymu zasłaniały widok. Nie mogłem niemal rozewrzeć powiek. Brnąłem naprzód, próbując przypomnieć sobie formułę spowiedzi na łożu śmierci, która zaprowadziłaby mnie automatycznie do nieba.
Może w ogóle nie było takiej formuły. Poczułem w stopach coś dziwnego. Kolana zaczęły się pode mną uginać…
— Czuje się pan lepiej, panie Graham?
Leżałem na trawie, spoglądając w przyjazną brązową twarz.
— Chyba tak — odpowiedziałem. — Co się stało? Czy przeszedłem przez dół?
— No jasne. W pięknym stylu. Jednakże zemdlał pan na samym końcu. Byliśmy jednak w pogotowiu i wyciągnęliśmy pana. Niech mi pan powie, co się stało. Czy zaczerpnął pan dymu do płuc?
— Możliwe. Czy jestem poparzony?
— Nie. No, może będzie pan miał jakiś pęcherz na stopie. Gdyby pan nie zemdlał, wszystko przebiegałoby pomyślnie. To na pewno przez ten dym!
— Też tak sądzę.
Pomógł mi usiąść.
— Czy może mi pan podać buty i skarpetki? Gdzie są wszyscy?
— Autobus odjechał. Najwyższy kapłan sprawdził panu puls i oddech, ale zabronił pana ruszać. Jeśli przebudzi się człowieka, którego duch opuścił ciało, duch może nie powrócić. Kapłan w to wierzy, a nikt nie odważy się jemu sprzeciwić.
— Nie będę się z nim sprzeczał. Czuję się świetnie. Jestem wypoczęty. Jak jednak mam wrócić na statek?
Piesza wędrówka przez tropikalny raj stanie się piekłem już po pierwszej mili. Zwłaszcza że moje stopy wydawały się być lekko opuchnięte, czemu trudno się było dziwić.
— Autobus wróci po tubylców, aby przewieźć ich do łodzi, która zabierze ich na wyspę. Mógłby zabrać pana na statek. Znam jednak lepszy sposób. Mój kuzyn ma automobil. Podwiezie pana.
— Świetnie. Ile będę musiał mu zapłacić?
Taksówki na wyspach Polinezji są potwornie drogie, zwłaszcza jeśli jest się zdanym na łaskę kierowców. Przystałem jednak na to, aby mnie obrabowano, ponieważ ta szopka i tak miała przynieść mi zysk. Trzy setki minus opłata za taksówkę. Sięgnąłem po swój kapelusz.
— Gdzie mój portfel?
— Portfel?
— Portmonetka. Zostawiłem ją w kapeluszu. Gdzie się zapodziała? To nie jest zabawne, miałem w niej swoje pieniądze i karty kredytowe.
— Pańskie pieniądze? Oh! Votre portefeuille! Przepraszam, mój angielski nie jest najlepszy. Zabrał go oficer z pańskiego statku, wasz przewodnik.
— To miłe z jego strony. W jaki sposób mam zapłacić pańskiemu kuzynowi? Nie mam przy sobie ani franka.
Wyjaśniliśmy w końcu sytuację. Przewodnik, który zdawał sobie sprawę, że zabierając portfel, zostawia mnie bez grosza, opłacił z góry mój powrót na statek. Mój znajomy tubylec zaprowadził mnie do samochodu i przedstawił kuzynowi — z grubsza, gdyż angielszczyzna jego krewniaka ograniczała się do „Okay, szefie!” Nie zdołałem nawet ustalić, jak się nazywał.
Jego automobil stanowił dowód na potęgę wiary i sztuki drutowania. Pojechaliśmy do portu na pełnym gazie i z potwornym rykiem, strasząc po drodze kury i rozgniatając wałęsające się koźlęta. Nie zwracałem uwagi na drogę, gdyż wciąż byłem oszołomiony tym, co wydarzyło się przed naszym odjazdem. Tubylcy czekali na autobus.
Przeszliśmy przez sam środek gromady. Właściwie wstąpiliśmy w ciżbę tubylców, gdy zostałem pocałowany, pocałowany przez wszystkich. Widziałem już Polinezyjczyków całujących się na powitanie, po raz pierwszy jednak witano mnie w ten sposób.
Mój znajomy wyjaśnił:
— Przeszedł pan przez ich ogień, został więc pan honorowym obywatelem wioski. Pragną tam zabić świnię i urządzić ucztę na pańską cześć.
Starałem się po swojemu wytłumaczyć im, że muszę wracać do domu, za wielką wodę, ale któregoś dnia powrócę, jeśli Bóg pozwoli. W końcu udało nam się wyrwać.
Nie to jednak oszołomiło mnie najbardziej. Każdy bezstronny obserwator musi przyznać, że jestem raczej bywałym człowiekiem. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie kraje dorównują poziomem moralnym Ameryce, i że są miejsca, gdzie publiczne obnażanie się nikogo nie oburza. Wiem, że kobiety polinezyjskie zwykły chodzić nago od talii w górę, zanim zapanowała cywilizacja, no, kurczę pieczone, czytam przecież „National Geographic”.
Nigdy się jednak nie spodziewałem, że ujrzę to na własne oczy.
Zanim przeszedłem przez ogień, tubylcy byli przyzwoicie odziani — w spódniczki z trawy, a kobiety zasłaniały piersi.
Gdy jednak całowały mnie na do widzenia, obnażyły biusty. Wyglądało to zupełnie jak w „National Geographic”.
Rzecz jasna, doceniam piękno kobiecego ciała. Te cudowne odrębności widziane we właściwym czasie przy porządnie zasuniętych zasłonach mogą oczarować.
Jednakże czterdzieści sztuk naraz może człowieka wystraszyć. Ujrzałem teraz więcej kobiecych biustów niż w całym swoim życiu. Członkowie Towarzystwa Episkopalnego Metodystów na rzecz Moralności i Umiarkowania dostaliby szału, oglądając tak bezwstydną nagość!
Jestem pewien, że mogłoby to być przyjemne przeżycie, gdybym został odpowiednio przygotowany. Było to jednak zbyt zaskakujące, za dużo całusów i za szybkich. Mogłem to docenić jedynie post factum.
Nasz tropikalny „Rolls-Royce” zatrzymał się z piskiem hamulców i zgrzytem skrzyni biegów. Otrząsnąłem się z euforycznego oszołomienia.
— Okay, szefie! — oznajmił kierowca.
— To nie jest mój statek — powiedziałem.
— Okay, szefie?
— Zawiozłeś mnie na niewłaściwe nabrzeże. Kurczę pieczone, wydaje się, że nabrzeże jest to samo, ale to nie ten statek.
Tego byłem pewien. MV „Konge Knut” miał białe burty, nadbudówkę i elegancki fałszywy komin. Ten statek był w przeważającej części czerwony, z czterema wysokimi czarnymi kominami. To musiał być parowiec, nie motorowiec, w dodatku solidnie przestarzały.
— Nie. Nie!
— Okay, szefie. Votre vapeur! Voilá!
— Non!
— Okay, szefie!
Wysiadł, podszedł do moich drzwi, otworzył je, złapał mnie za rękę i pociągnął.
Nie jestem ułomkiem, ale jego ręce wzmocniło pływanie, wspinanie się na palmy kokosowe, wyciąganie sieci pełnych ryb z wody, a także opornych turystów z samochodu, toteż uległem ich sile. Musiałem wysiąść. Wskoczył z powrotem za kierownicę.
— Okay, szefie! — zawołał. — Merci bien! Au’voir! — I odjechał.
Wszedłem, rad nierad, na trap nieznanego statku, aby dowiedzieć się, jeśli zdołam, co się stało z „Konge Knut”. Gdy znalazłem się na pokładzie, jeden z niższych rangą oficerów stojący na wachcie zasalutował.
— Dobry wieczór, panie Graham. Pan Nielsen zostawił dla pana przesyłkę. Chwileczkę… — Uniósł klapę swojego biurka i wyjął stamtąd kopertę z brązowego papieru pakowego.
— Proszę, to dla pana!
Na kopercie przeczytałem: A. L. Graham, kabina C109. Otworzyłem kopertę i znalazłem w środku wytarty portfel.
— Czy wszystko się zgadza, panie Graham?
— Tak, dziękuję panu. Czy zechce pan powiadomić pana Nielsena, że otrzymałem paczkę i przekazać mu moje podziękowania?
— Oczywiście.
Stwierdziłem, że znajduję się na pokładzie D, przeszedłem więc na wyższe piętro, aby odnaleźć swą kabinę C109.
Nie wszystko się zgadzało. Nie nazywam się Graham.