A niech to! Pasażer, który przebywał na pokładzie choć jeden dzień, nie musi pytać o drogę do swego stołu w jadalni. Najłatwiej wpaść na drobiazgach. Trudno, coś się wymyśli.
Książeczka tkwiła w biurku Grahama. Przekartkowałem ją, starając się zapamiętać wszystkie podstawowe dane, zanim wyjdę z kabiny — zakładając, że nadal będę przebywać na pokładzie, gdy statek odcumuje — potem odłożyłem ją, gdy znalazłem gazetkę.
Nazywała się „Królewski Skald” i Graham, dzięki Bogu, zachował wszystkie egzemplarze od chwili, gdy wsiadł na pokład… w Portland, jak wydedukowałem z nagłówka najstarszego egzemplarza. To wskazywało, że Graham wykupił bilet na cały kurs, co mogło być dla mnie ważne. Zamierzałem wrócić w ten sam sposób, jak przybyłem — sterowcem — lecz jeśli nawet „Admirał Moffett” istniał w tym świecie, wymiarze, czy jak to zwał, i tak nie miałem już na niego biletu ani pieniędzy, żeby go kupić. Co robią we francuskich koloniach z turystą, który nie ma pieniędzy? Palą go na stosie? Czy też ograniczają się do rozrywania końmi? Wolałem tego nie sprawdzać. Jeżeli Graham wykupił bilet na pełną trasę, mogło mnie to wybawić od tej konieczności. (O ile nie zjawi się on za godzinę i nie zostanę wykopany ze statku).
Nie miałem zamiaru zostać na Polinezji. Włóczęga bez grosza przy duszy mógł może prowadzić niezłe życie na Bora-Bora czy Moorea przed stu laty, lecz w dzisiejszych czasach jedynymi rzeczami, które można było na tych wyspach dostać za darmo, były choroby zakaźne.
Zanosiło się na to, że w Ameryce również będę nieznanym nikomu nędzarzem, czułem jednak, że lepiej dam sobie radę we własnej ojczyźnie. No, powiedzmy w ojczyźnie Grahama.
Przeczytałem niektóre z wiadomości, nie mogłem jednak nic z nich zrozumieć, odłożyłem je więc do późniejszej analizy. Nie dowiedziałem się wiele, a to, czego się domyślałem, było niepokojące. Miałem głęboką — choć nielogiczną — nadzieję, że wszystko to okaże się głupią pomyłką, która wkrótce się wyjaśni (nie pytajcie mnie, w jaki sposób). Jednakże to, co przeczytałem, położyło kres wszelkiej nadziei.
Co to za świat, w którym „prezydent” Niemiec składa wizytę w Londynie. W moim świecie Cesarstwem Niemieckim rządzi kajzer Wilhelm IV. „Prezydent” Niemiec brzmi równie głupio, jak „król” Ameryki.
To mógł być niezły świat… ale to nie był świat, w którym się urodziłem. Te dziwaczne wiadomości potwierdzały ten fakt. Gdy odkładałem na bok stos gazetek Grahama, dostrzegłem na stronie tytułowej dzisiejszego wydania informację: „Strój obowiązujący podczas dzisiejszej kolacji — wieczorowy”.
Nie zdziwiło mnie to. Na motorowcu MV „Konge Knut” wymagano zarówno eleganckiego ubioru, jak i dobrych manier. W czasie rejsu należało nosić czarny krawat. Jeśli pasażer nie posiadał krawatu, dawano mu do zrozumienia, że w gruncie rzeczy powinien jadać w swojej kabinie.
Nie miałem smokingu. Nasz kościół nie pochwala próżności. Wybrałem kompromis, zakładając do kolacji niebieski garnitur, białą koszulę i czarny krawat na gumce. Nikt nie okazywał zdziwienia. Ubiór nie miał znaczenia. I tak byłem niegodny uwagi, ponieważ wsiadłem na pokład w Papeete. Postanowiłem sprawdzić, czy pan Graham ma czarny garnitur i krawat.
Pan Graham posiadał wiele ubrań, o wiele więcej niż ja. Przymierzyłem jego sportowy żakiet. Pasował nieźle. Spodnie? Długość wydawała się w sam raz. Nie byłem pewien, czy nie będą za ciasne w biodrach. Obawiałem się je przymierzyć, aby pan Graham nie przyłapał mnie z jedną nogą w swych spodniach. Co się mówi w takiej sytuacji? No, jest pan! Czekam już jakby troszkę za długo, toteż postanowiłem przymierzyć pańskie spodnie, by jakoś zabić czas. Mało przekonywające!
Graham miał nie tylko jeden, ale dwa smokingi. Pierwszy w konwencjonalnym czarnym kolorze, a drugi ciemnoczerwony. Nigdy nie słyszałem o takiej ekstrawagancji.
Nie znalazłem jednak krawatu na gumce.
Graham posiadał kilka czarnych krawatów, ale ja nigdy się nie nauczyłem, jak się je zawiązuje.
Odetchnąłem głęboko i zacząłem się nad tym zastanawiać.
Usłyszałem pukanie do drzwi. Podskoczyłem w górę tak gwałtownie, że o mały włos wyskoczyłbym ze swej własnej skóry.
— Kto tam? (Daję słowo, panie Graham, właśnie na pana czekałem!)
— Stewardesa.
— Aha. Proszę bardzo!
Usłyszałem, jak przekręca klucz w zamku. Podskoczyłem do drzwi, aby otworzyć zasuwkę.
— Przepraszam. Zapomniałem, że zamknąłem drzwi na zasuwkę. Proszę wejść!
Margrethe okazała się być równie młoda, jak Astrid, a nawet ładniejsza. Miała włosy w kolorze lnu i piegi na nosie. Mówiła poprawnie po angielsku z lekkim, uroczym akcentem. W ręku trzymała wieszak, na którym wisiała krótka biała marynarka.
— Pańska marynarka. Karol powiedział, że druga będzie na jutro.
— Dziękuję ci, Margrethe. Zupełnie o niej zapomniałem!
— Obawiałam się tego. Dlatego wróciłam na pokład trochę wcześniej. Właśnie mieli zamknąć pralnię. Dobrze, że ją przyniosłam. Jest o wiele za gorąco, żeby ubierać się na czarno.
— Nie musiałaś wracać wcześniej. Rozpieszczasz mnie!
— Staram się dobrze dbać o swoich gości, jak pan wie.
Powiesiła marynarkę w szafie i zwróciła się w stronę wyjścia.
— Wrócę, żeby zawiązać panu krawat. O szóstej trzydzieści, jak zwykle?
— Może być o szóstej trzydzieści. Która jest teraz? (Kurczę blade, mój zegarek zniknął wraz z MV „Konge Knut”. Nie wziąłem go ze sobą na ląd).
— Prawie szósta — zawahała się. — Przygotuję panu ubranie, zanim wyjdę. Nie ma już wiele czasu.
— Ależ, dziewczyno! To nie należy do twoich obowiązków.
— Nie. Robię to z przyjemnością.
Otworzyła szufladę, wyjęła koszulę i rozłożyła ją na mojej (Grahama) koi.
— Wie pan, dlaczego?
Szybko i sprawnie, jak ktoś, kto wie dokładnie, gdzie czego szukać, otworzyła szufladę w biurku, której nie zauważyłem i wyciągnęła z niej skórzaną saszetkę, z której wyjęła zegarek, sygnet i spinki. Ułożyła to wszystko na koi obok koszuli, po czym wpięła spinki w rękawy. Następnie położyła na poduszce świeżą bieliznę oraz czarne jedwabne skarpetki. Ustawiła lakierki obok krzesła i wsunęła w jeden łyżkę do butów. Następnie wyjęła z szafy marynarkę, którą przyniosła, i powiesiła, wraz z czarnymi spodniami od fraka (z przypiętymi szelkami) oraz ciemnoczerwonym pasem w szafie. Przyjrzała się swemu dziełu. Dodała do stosu leżącego na poduszce kołnierzyk, czarny krawat oraz świeżą chustkę do nosa. Spojrzała ponownie na całość i dodała klucz od pokoju oraz portfelik na sygnet i zegarek. Jeszcze raz zlustrowała wszystko i skinęła głową.
— Muszę już pędzić, bo się spóźnię na kolację. Wrócę, by zawiązać panu krawat.
Nie wybiegła, lecz wyszła w pośpiechu.
Margrethe miała rację. Gdyby nie przygotowała mi wszystkiego, wciąż jeszcze walczyłbym ze swym strojem. Sama koszula wystarczyłaby, żeby mnie uziemić. Była to jedna z tych koszul zapinanych od wewnątrz. Nigdy takiej nie nosiłem. Dzięki Bogu Graham używał zwyczajnej maszynki do golenia. O godzinie szóstej piętnaście zgoliłem poranny zarost, wziąłem prysznic (konieczny!) i zmyłem z włosów zapach dymu.