Nazwiska nie były te same. Ktokolwiek (cokolwiek?) wprowadził zamieszanie w moim życiu, nie posunął się tak daleko. Na przykład nazwisko „Gerald Fortescue” zmieniło się w „Jeremy Forsyth”. Mimo drobnych różnic rozpoznałem ich jednak bez trudności. Również ich nazwiska były na tyle podobne, iż było jasne, że ktoś, czy coś, nadal ze mnie kpi. (Dlaczego więc moje nowe nazwisko w niczym nie przypominało poprzedniego? „Hergensheimer” ma w sobie pewną godność i brzmi imponująco, podczas gdy „Graham” to tylko zwyczajne nazwisko).
— Pomyliliśmy się co do ciebie, Alec — oświadczył pan Forsyth.
— Duncan, ja i Pete przyznajemy to z przyjemnością. Oto trzy tysiące, które jesteśmy ci winni i — wyciągnął zza pleców prawą rękę, w której trzymał wielką butelkę — najlepszy szampan na statku w dowód naszego uznania.
— Steward! — zawołał kapitan.
Steward pojawił się wkrótce, napełniając nasze szklanki. Zdążyłem jednak jeszcze wstać i trzykrotnie wymienić „Skaal!” z każdym z pokonanych. W ręku ściskałem trzy tysiące dolarów (w walucie USNA). Nie było czasu, aby się zastanowić, dlaczego trzy setki zamieniły się w trzy tysiące, poza tym nie było to tak dziwne jak to, co przydarzyło się „Konge Knut”. Obu jego wydaniom. Moja zdolność dziwienia się najwyraźniej osłabła.
Kapitan Hansen poprosił kelnerkę, aby przyniosła krzesła dla Forsytha i pozostałych, lecz cała trójka odmówiła, twierdząc, że czekają na nich żony i towarzysze dzielący z nimi stół. Poza tym nie było już dla nich miejsca. Nie stanowiło to jednak przeszkody dla kapitana Hansena. Jest on Wikingiem wielkim jak dąb, albo i większym. Gdyby wziął w rękę młot, można by go było wziąć za Thora. Ma mięśnie tam, gdzie inni mężczyźni nie mają nawet na nie miejsca. Trudno jest się mu przeciwstawić. W końcu przystał, jowialnym tonem, na kompromis. Przedtem jednak musieli spełnić rolę Szadraka, Meszaka i Abed-Nego, aniołów stróżów naszego drogiego przyjaciela Aleca. Wszyscy siedzący za stołem musieli się przyłączyć.
— Steward! — rozległo się po raz kolejny.
„Skaal!” — rozległo się jeszcze trzykrotnie. Duński rozgrzewacz spływał nam po migdałkach.
Liczycie? Zdaje się, że to siedem. Możecie dać sobie spokój. Wtedy właśnie straciłem rachubę. Zacząłem czuć odrętwienie, podobne do tego, które odczuwałem w połowie drogi przez dół pełen ognia.
Steward rozlał do kieliszków nowego szampana, który znalazł się na stole dzięki hojności kapitana. Potem nadszedł czas na kolejny toast na moją cześć. Potem odwzajemniłem się swoim trzem przeciwnikom, a następnie wznieśliśmy toast na cześć kapitana Hansena, a później wypiliśmy za pomyślność naszego statku „Konge Knut”.
Kapitan wzniósł toast na cześć Stanów Zjednoczonych. Cała sala powstała i wypiła wraz z nim. Uznałem, że spoczywa na mnie obowiązek wzniesienia toastu na cześć duńskiej królowej, co wywołało kolejny rewanż ze strony kapitana, który następnie zażądał, abym wygłosił mowę: — Proszę nam opowiedzieć, jak było w piecu ognistym!
Usiłowałem odmówić, lecz wokoło rozległy się okrzyki: Mowa! Mowa!
Wstałem z niejaką trudnością, usiłując przypomnieć sobie mowę, którą wygłosiłem na ostatniej kolacji połączonej ze zbiórką funduszy na rzecz misji za granicą. Nic z niej nie pamiętałem. W końcu oświadczyłem:
— E tam, to żadna sztuka! Przyłóżcie tylko uszy do ziemi i ręce zajmijcie robotą, a wzrok skierujcie w gwiazdy, a reszta przyjdzie sama. Dziękuję. Dziękuję wam wszystkim i przy następnej okazji zapraszam do siebie do domu.
Rozległy się brawa i po raz kolejny wymieniliśmy „Skaal!” Nie pamiętam już z jakiej okazji. Dama siedząca po lewej stronie kapitana wstała i podeszła do mnie, aby mnie pocałować. Inne panie siedzące za stołem ustawiły się w kolejkę, aby pójść w jej ślady. Najwyraźniej wpłynęło to na pozostałe panie na sali, ponieważ nagle pojawiła się niekończąca się procesja kobiet pragnących dać buzi mnie, a przy okazji kapitanowi, czy też może na odwrót.
Podczas tej parady ktoś sprzątnął z mojego talerza stek, co do którego miałem pewne plany. Nie przejąłem się tym zbytnio, ponieważ niekończąca się orgia pocałunków oszołomiła mnie, podobnie jak wcześniej tubylcze kobiety w chwilę po przejściu przez ogień.
Oszołomienie trwało już od chwili, gdy przekroczyłem próg sali. Powiedzmy to w ten sposób: Wszystkie pasażerki naszego statku powinny znaleźć się w „National Geographic”. Tak jest. Dobrze usłyszeliście. No, może nie całkiem, ale w tym, co miały na sobie, wydawały się bardziej nagie od tych sympatycznych tubylek. Nie będę opisywał tych „sukni wieczorowych”, ponieważ nie jestem pewien, czy potrafię. Jestem za to przekonany, że nie powinienem tego robić. Żadna z nich jednak nie zakrywała więcej niż dwadzieścia procent tego, co damy na uroczystych przyjęciach w świecie, w którym się wychowałem, zwykle przysłaniają. Mam na myśli strój powyżej pasa. Suknie, choć długie, niekiedy sięgające do podłogi, miały zdumiewające dekolty. Górne części niektórych kreacji zakrywały wszystko… ale materiał, z którego je wykonano, był przezroczysty jak szkło. Albo prawie ażurowy…
Niektóre z młodszych pań, czy raczej dziewcząt, naprawdę nadawały się do „National Geographic” jak moje tubylki. Z jakiegoś powodu jednak nie wyglądały tak nieprzyzwoicie jak starsze kobiety. Zauważyłem cały ten „pokaz”, gdy tylko wszedłem na salę. Starałem się jednak nie gapić zbyt ostentacyjnie, a kapitan i inni dostarczyli mi tyle zajęcia, że nie miałem naprawdę czasu, by przyjrzeć się tej niewiarygodnej ekspozycji. No ale, rozumiecie, gdy dama podchodzi do ciebie, obejmuje cię i upiera się, że chce cię pocałować, trudno nie zauważyć, że nie ma na sobie dość odzienia, aby ustrzec się przed zapaleniem płuc.
Mimo narastających zawrotów głowy i odrętwienia trzymałem się mocno w cuglach.
Jednak nawet golizna nie zdumiała mnie tak bardzo jak słownictwo. Takiego języka nigdy nie słyszałem w miejscach publicznych. Nawet w czysto męskim towarzystwie używano go nadzwyczaj rzadko, i to nigdy wśród dżentelmenów. Przynajmniej w świecie, który znałem… Największy szok w dzieciństwie przeżyłem, gdy przechodząc przez rynek, dostrzegłem tłum zgromadzony wokół dybów pod gmachem sądu. Podszedłem, aby zobaczyć, kogo zakuto i za co… i stwierdziłem ze zgrozą, że był to mój harcmistrz.
Jak głosiła tabliczka na piersi skazańca, ukarano go za używanie wulgarnego języka. Oskarżycielką była jego własna żona. Zrezygnował z obrony i zdał się na łaskę sądu. Sędzią był diakon Brumby, który w ogóle nie znał słowa „łaska”.
Pan Kirk, mój harcmistrz, wyjechał z miasta w dwa tygodnie później i nikt go nigdy więcej nie widział. Zakucie w dyby często wywierało podobny efekt. Nie wiem, jakich słów użył Kirk, ale nie mogły one być takie złe, skoro diakon Brumby skazał go tylko na jeden dzień w dybach.
Tego wieczoru za kapitańskim stołem na „Konge Knut” usłyszałem, jak miła starsza pani w typie „twoja najdroższa babcia” zwróciła się do swego męża wiązanką zakazanych słów, wśród których znalazły się bluźnierstwa i określenia zakazanych aktów cielesnych. Gdyby odezwała się w ten sposób publicznie w moim mieście, skazano by ją na najdłuższy możliwy okres uwięzienia w dybach, a następnie wygnano z miasta. (W naszym mieście nie używamy smoły i pierza. Sądzimy, że to zbyt brutalna kara). Tej miłej pani nikt nawet nie zwrócił uwagi. Jej mąż uśmiechnął się tylko i powiedział, że nie powinna się tak denerwować.
Nieprzyzwoity język, niewiarygodne obnażanie się w miejscu publicznym oraz znaczne ilości dwóch niezwykłych i podstępnych napitków sprawiły, że czułem się kompletnie skonfundowany. Obcy w obcym kraju, stanąłem wobec zwyczajów nowych i szokujących. Podtrzymywało mnie przeświadczenie, że muszę się zachowywać jak człowiek bywały, który czuje się tu jak w domu i niczemu się nie dziwi. Nie mogę pozwolić, żeby ktoś zaczął podejrzewać, że nie jestem jego znajomym — Alecem Grahamem, Grahamem, lecz kimś zupełnie obcym — Alexandrem Hergensheimerem. W przeciwnym razie może się wydarzyć coś strasznego.