Rzecz jasna byłem w błędzie. Coś strasznego już się wydarzyło. Byłem w istocie zupełnie obcy w całkowicie obcym i zdumiewającym kraju… teraz jednak, wspominając te chwile, nie sądzę, abym pogorszył swoją sytuację, gdybym nagle wszystko wygadał. Po prostu nikt by mi nie uwierzył.
Jak może być inaczej? Mnie samemu trudno było uwierzyć w to wszystko.
Kapitan Hansen — serdeczny, rzeczowy mężczyzna — ryknąłby śmiechem z mojego „żartu” i wzniósłby kolejny toast. Gdybym się upierał przy swoich „urojeniach”, skierowałby mnie do lekarza okrętowego.
Niemniej uporczywa koncentracja na odgrywaniu roli Aleca Grahama i obawa, aby nikt nie rozpoznał we mnie podrzutka czy kukułczego jaja w prawym gnieździe, pomogły mi przetrwać ten zdumiewający wieczór. Właśnie położono przede mną plasterek „tortu księżniczki” — niezwykłego, wielowarstwowego deseru, który pamiętałem z poprzedniego „Konge Knut” oraz podano małą filiżankę kawy, gdy kapitan podniósł się z miejsca.
— Wstawaj, Alec! Idziemy do sali klubowej. Przedstawienie już przygotowane. Nie mogą zacząć, zanim ja się nie zjawię. Chodź już! Nie przesadź ze słodyczami. To szkodzi zdrowiu. Kawę możesz zamówić na miejscu. Najpierw jednak napijemy się męskiego trunku, hę? Nie tej słabizny. Lubisz rosyjską wódkę?
Wziął mnie pod rękę. Nagle poczułem, że idę w stronę sali klubowej. Był to akt czysto automatyczny.
Przedstawienie przypominało składanki, które pamiętałem z MV „Konge Knut” — sztukmistrz robiący nieprawdopodobne rzeczy (choć nie takie jak ta, którą ja zrobiłem — czy ze mną zrobiono), komik, który stanowczo powinien zmienić zawód, ładna dziewczyna śpiewająca piosenki oraz trupa tancerzy. Dwie różnice zauważyłem już uprzednio: szokująca golizna i szokujące słownictwo. Byłem już jednak wtedy zbyt odrętwiały po przeżytym wstrząsie z powodu wypitego akwawitu, aby te dodatkowe dowody odmienności tego świata mogły wywrzeć na mnie wrażenie. Piosenkarka nie miała na sobie niemal nic, a tekst jej piosenek przysporzyłby jej kłopotów nawet wśród obywateli półświatka z Newark w stanie New Jersey. Tak przynajmniej mi się zdaje. Osobiście nigdy nie poznałem tego siedliska nieprawości. Zwracałem więcej uwagi na jej wygląd, ponieważ tym razem nie musiałem odwracać wzroku. Na artystów w czasie występu należy się gapić.
Jeśli przyjąć założenie, że sposób ubierania się może ulec daleko idącym modyfikacjom, nie niszcząc zasad współżycia społecznego (osobiście w to nie wierzę, ale załóżmy, że to prawda), w takim razie jest, jak myślę, lepiej, gdy osoba demonstrująca te zmiany jest młoda, zdrowa i ładna. Piosenkarka miała te wszystkie trzy cechy. Poczułem ukłucie żalu, gdy zeszła ze sceny.
Główną atrakcję stanowił zespół tahitańskich tancerzy. Nie zdziwiłem się, rzecz jasna, widząc, że są ubrani powyżej pasa jedynie w kwiaty i muszelki. Byłoby raczej dziwne, gdyby było inaczej.
Co mnie jednak zaskoczyło (choć, jak sądzę, nie powinno), to zachowanie pasażerów.
Najpierw wystąpił zespół — osiem dziewcząt i dwóch mężczyzn. Wykonali oni taniec bardzo podobny do tego, który widziałem rano, przed pokazem chodzenia po ogniu oraz na pokładzie MV „Konge Knut” w Papeete. Być może wiecie, że hula z Tahiti różni się od powolnego i pełnego wdzięku hula z Królestwa Hawajów tym, że jest znacznie szybsze i bardziej żywiołowe. Nie jestem znawcą sztuki tańca, poznałem jednak oba style hula w ich ojczyźnie. Wolę wersję hawajską, którą ujrzałem, gdy „Graf von Zeppelin” zatrzymał się w Hilo na jeden dzień po drodze do Papeete. Tahitańskie hula przypomina mi raczej pokaz akrobatyczny niż formę sztuki. Jednakże jego prędkość i żywiołowość sprawiły, że stroje tubylek (czy raczej ich brak) wywarły na mnie piorunujące wrażenie. To jeszcze nie był koniec. Po długim pokazie tańców (podczas jednego z nich, który dziewczęta tańczyły parami ze sobą, podobnie jak obaj młodzieńcy, czyniono rzeczy, które wydawałyby się szokujące nawet w wykonaniu drobiu na farmie. Wciąż oczekiwałem, że kapitan Hansen położy temu kres) wystąpił mistrz ceremonii.
— Panie i panowie — oznajmił — oraz wy, nietrzeźwe osoby nieprawego pochodzenia (jestem zmuszony ocenzurować jego słownictwo). Większość zebranych, a nawet kilku rozebranych, wykorzystała cztery dni, które ci tancerze spędzili z nami, aby włączyć tahitańskie hula do swego repertuaru. Wkrótce będziecie mieli okazję pokazać, czego się nauczyliście. Otrzymacie dyplomy, autentyczne jak papaje z Papeete. Nie wiecie jednak, że na naszym starym dzielnym „Knucie” również uknuto spisek w celu nauki hula. Maestro — tusz!
Na scenę wybiegło dwanaście nowych tancerek. Tylko że nie były to Polinezyjki. Te dziewczyny były białe, ale nosiły autentyczne stroje polinezyjskie: spódniczka z trawy, naszyjnik, kwiat we włosach i na tym koniec. Skóra dziewcząt nie była jednak ciemnobrązowa, lecz biała. Większość z nich miała włosy blond, a dwie nawet rude.
To różnica. Byłem już gotów przyznać, że polinezyjskie dziewczęta w swych ludowych strojach były odpowiednio, a nawet skromnie ubrane — co kraj to obyczaj. Czyż pramatka Ewa nie była skromna w swej prostocie w czasach przed upadkiem?
Białe kobiety w strojach z mórz południowych wydają się wszakże bardzo nie na miejscu.
Nie przeszkodziło mi to jednak przyjrzeć się im uważnie. Zdumiało mnie, że tańczą one ten szybki i skomplikowany taniec równie dobrze (oceniając moim niewprawnym okiem) jak tubylki. Zapytałem kapitana:
— Czy nauczyły się tak tańczyć w przeciągu czterech dni?
Parsknął na to śmiechem.
— Ćwiczą na każdym rejsie, przynajmniej te, które pływały już z nami przedtem. Każda ćwiczyła przynajmniej od San Diego.
W tym momencie rozpoznałem jedną z tancerek — Astrid — młodą, miłą dziewczynę, która wpuściła mnie do „mojej” kajuty. Zrozumiałem, dlaczego miały czas i ochotę ćwiczyć razem. Należały do załogi statku. Spoglądałem na nią — czy raczej gapiłem się — z dużym zainteresowaniem. Zauważyła to i uśmiechnęła się do mnie. Zachowałem się jak ostatni kołek. Zamiast odwzajemnić uśmiech, odwróciłem wzrok i zaczerwieniłem się. Usiłując pokryć zmieszanie, pociągnąłem duży łyk ze szklanki, którą, jak stwierdziłem, trzymałem w ręku.
Jeden z tubylców podbiegł do białych dziewcząt i poprosił jedną z nich to tańca. Niech mnie Bóg chroni! To była Margrethe. Zakrztusiłem się. Nie mogłem zaczerpnąć oddechu. To był najpiękniejszy, najbardziej olśniewający widok, jaki oglądałem w życiu. „O, jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jakże piękna! Oczy twe jak gołębice za zasłoną twą. Włosy twe jak stado kóz falujące na górach Gileadu. Łono twe, czaszka okrągła, niechaj nie zbraknie w niej wina korzennego! Brzuch twój jak stos pszenicznego ziarna, okolony wiankiem lilii. Piersi twe jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli.
Cała piękna jesteś, przyjaciółko moja i nie ma na tobie skazy”.
IV
Wszak boleść z roli nie wyszła, ni z ziemi cierpienie wyrosło.
To człowiek się rodzi by jęczeć, a iskra by wznosić się w górę.
Powoli odzyskałem świadomość i natychmiast tego pożałowałem. Ścigał mnie najstraszliwszy z koszmarów. Zacisnąłem oczy przed światłem i spróbowałem zasnąć ponownie.