Pukajcie, a otworzą wam.
Zostałem uratowany od konieczności odpowiadania na to kłopotliwe pytanie, gdyż przerwano nam. Całe szczęście! Myślę, że każdy ma czasami wątpliwości co do Boskiej sprawiedliwości. Przyznaję, że trapiły mnie one ostatnio często i byłem zmuszony przypominać sobie raz za razem, że ścieżki Boga nie są ścieżkami człowieka i nie zawsze można było zrozumieć cele przyświecające Panu.
Nie mogłem jednak wyrazić tych wątpliwości w obecności Odwiecznego Nieprzyjaciela Naszego Pana. Szczególnie denerwujący był fakt, że Szatan przybrał w tym momencie wygląd i głos mojego jedynego przyjaciela.
Dyskusje z diabłem to zawsze przerąbana sprawa.
Rozmowa została przerwana z banalnej przyczyny — zadzwonił telefon. Przypadek? Nie sądzę, żeby Szatan tolerował „przypadki”.
W każdym razie nie byłem zmuszony szukać odpowiedzi na pytanie, na które nie potrafiłem odpowiedzieć.
— Czy mam odebrać, mój drogi? — spytała Katie.
— Proszę cię!
W ręku Katie pojawiła się słuchawka.
— Biuro Lucyfera. Mówi Rachab. Proszę powtórzyć. Zapytam.
Spojrzała na Jerry’ego.
— Ja odbiorę!
Jerry obywał się bez widzialnego aparatu telefonicznego.
— Słucham. Nie. Powiedziałem, że nie. Nie, do cholery! Przekaż to panu Ashmedai’owi. Przełącz następną rozmowę.
Mruknął coś o tym, że nie sposób znaleźć kompetentnych pracowników, po czym powiedział:
— Słucham. Tak jest, Sir! — Przez dłuższą chwilę nie mówił nic, a potem oznajmił: — Natychmiast, Sir! Dziękuję Panu.
Jerry wstał.
— Wybacz Mi, Alec. Mam robotę do wykonania. Nie wiem, kiedy wrócę. Spróbuj potraktować okres oczekiwania jako wakacje… Mój dom jest twoim domem. Katie, opiekuj się nim. Sybil, zabawiaj go!
Jerry zniknął.
— Już ja go zabawię! — Sybil zerwała się i stanęła przede mną, zacierając ręce. Jej teksański strój zniknął, a przede mną stała zupełnie naga dziewczyna.
Uśmiechnęła się.
— Sybil, przestań — powiedziała cicho Katie. — Okryj się natychmiast jakąś szatą, albo odeślę cię do domu!
— Nudziara. — Na Sybil pojawiło się skąpe bikini. — Mam zamiar sprawić, żeby święty Alec zapomniał o tej duńskiej szantrapie.
— O to się założysz, kochanie? Rozmawiałam z Pat.
— Tak? No i co ona powiedziała?
— Margrethe umie gotować.
Sybil zrobiła zdegustowaną minę.
— Dziewczyna spędza pięćdziesiąt lat, leżąc na plecach i ucząc się intensywnie, potem pojawia się jakaś pinda, która potrafi przyrządzić kurczaka z kluskami. To niesprawiedliwe.
Postanowiłem zmienić temat:
— Sybil, te twoje sztuczki z ubraniem są fascynujące. Czy jesteś już dyplomowaną czarownicą?
Sybil nie odpowiedziała mi od razu, lecz spojrzała pytająco na Katie, która rzekła:
— Z tym już koniec, kochanie. Możesz mówić swobodnie!
— Dobra. Święty Alecu, nie jestem czarownicą. Magia to bzdura. Czy pamiętasz ten werset w Biblii o nie pozwalaniu żyć tym, które zajmują się czarami?
— Księga Wyjścia dwadzieścia dwa, siedemnaście.
— No, właśnie. Starohebrajskie słowo, które przetłumaczono tu jako „czary”, oznaczało pierwotnie „trucicielstwo”. Sądzę, że nie pozwolenie trucicielce na dalsze oddychanie jest dobrym pomysłem. Zastanawiam się jednak, ile starych kobiet, które nie miały przyjaciół, zostało spalonych lub powieszonych na skutek kiepskiego tłumaczenia?
(Czy to mogła rzeczywiście być prawda? A co z „dosłownym słowem Bożym”. Zostałem wychowany w wierze, że Biblia nim jest. Rzecz jasna, słowo „czary” występuje w języku angielskim, nie oryginalnym hebrajskim, lecz tłumacze Biblii Króla Jakuba byli natchnieni przez Boga i dlatego tę wersję Biblii — i tylko tę — można traktować dosłownie. Jednak… Nie! Sybil musi się mylić. Dobry Bóg nie pozwoliłby, żeby setki, tysiące niewinnych osób zostały zamęczone na śmierć z powodu błędu w tłumaczeniu, który z łatwością mógłby poprawić.)
— A więc nie poszłaś tamtej nocy na sabat. Co w takim razie robiłaś?
— Nie to, co myślisz. Israfel i ja nie jesteśmy ze sobą aż tak blisko. Jesteśmy tylko kumplami.
— Israfel? Myślałem, że on jest w niebie.
— To jego ojciec chrzestny — trębacz. Ten Israfel w ogóle nie umie grać. Prosił mnie jednak, abym ci powiedziała, jeśli będzie okazja, że w rzeczywistości nie jest takim bęcwałem, jakiego udawał jako „Roderick Lyman Culverson Trzeci”.
— Miło mi to usłyszeć. Bardzo dobrze mu wychodziło granie nieznośnego gówniarza. Nie mogłem pojąć, jak córka Jerry’ego i Katie — czy może tylko Katie — mogła mieć tak zły gust, żeby sobie wybrać na chłopaka takiego chama. Nie mam na myśli Israfela, tylko rolę, którą grał.
— Och. Lepiej wyjaśnijmy i to. Katie, czy jesteśmy spokrewnione?
— Nie sądzę, żeby nawet doktor Darwin wykrył jakiekolwiek pokrewieństwo genetyczne, kochanie. Jestem jednak z ciebie równie dumna, jak dumna byłabym z rodzonej córki.
— Dziękuję, mamo!
— Wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni — sprzeciwiłem się — poprzez Pramatkę Ewę. Ponieważ Katie, ze zmarszczkami i wszystkim, narodziła się, gdy Dzieci Izraela wędrowały po pustkowiu, oznacza to, że tylko około osiemdziesięciu „spłodził” dzieli ją od Ewy. Znając datę twoich urodzin, można za pomocą prostej arytmetyki chytrze odgadnąć, jak blisko jesteście ze sobą spokrewnione.
— Och, nie! Znowu to samo, święty Alecu. Mama Katie pochodzi od Ewy, ale ja nie. Należymy do odrębnego gatunku. Ja jestem chochlicą. Afrytką, jeśli chodzi o ścisłość.
Ponownie zgubiła swe ubranie i przekształciła ciało.
— Widzisz?
— Poczekaj! Czy to nie ty stałaś za biurkiem w recepcji „Sans Souci Sheraton” tego dnia, gdy przybyłem do piekła?
— Jasne, że ja. Pochlebia mi, że zapamiętałeś mnie w moim oryginalnym kształcie.
Ponownie wróciła do ludzkiego ciała plus maleńkie bikini.
— Byłam tam, ponieważ znałam cię z widzenia. Tata nie chciał, żeby coś poszło źle.
Katie wstała z miejsca.
— Chodźmy na zewnątrz. Chciałabym zażyć trochę słońca przed obiadem.
— Jestem zajęta uwodzeniem świętego Aleca.
— Optymistka. Możesz to robić na zewnątrz.
Na zewnątrz było piękne teksańskie popołudnie. Cienie zaczynały się wydłużać.
— Katie, proszę o jasną odpowiedź. Czy to jest Teksas, czy piekło?
— Jedno i drugie.
— Cofam pytanie.
W moim glosie musiało zabrzmieć zniecierpliwienie, gdyż odwróciła się, kładąc mi rękę na piersi.
— Alec, nie kpiłam sobie… Przez stulecia Lucyfer utrzymywał swe „pieds-á-terre” tu i ówdzie na Ziemi. W każdym z nich odgrywał rolę miejscowego obywatela. Po Armageddonie, gdy Jego Brat proklamował się królem Ziemi na okres millenium, zaprzestał wizytować swoje włości. Jednak niektóre z tych miejsc były dla Niego jak dom, gwizdnął je więc i zabrał ze sobą. Rozumiesz?
— Chyba tak. W takim samym stopniu jak krowa rachunek różniczkowy.
— Sama też nie rozumiem całego mechanizmu. To jest na Boskim poziomie. Weź na przykład te liczne zmiany, które wycierpieliście wraz z Margą w czasie waszego prześladowania. Jak daleko sięgały? Czy sądzisz, że za każdym razem obejmowały całą planetę?
Rzeczywistość zakołysała się w moim umyśle w sposób, jakiego nie doświadczyłem od chwili ostatniej z tych „zmian”.