Strażnik, który zatrzymał nas u drzwi, nie był człowiekiem. Gdy jednak przyjrzałem mu się dokładniej, stał się nim. Podobnie nieokreślony charakter cechował wszystko, co widziałem w miejscu, które Jerry określał jako „Filię”.
Strażnik powiedział do mnie:
— Proszę się rozebrać. Może pan zostawić ubranie tutaj, zabierze je pan później. Co to za metalowy przedmiot?
Wytłumaczyłem mu, że to tylko maszynka do golenia.
— Do czego to służy?
— To jest… nóż do ścinania włosów z twarzy.
— Hoduje pan tam włosy?
Spróbowałem mu wytłumaczyć, na czym polega golenie.
— Jeśli nie chce pan mieć tam włosów, dlaczego każe im pan tam rosnąć? Z konieczności czy dla zysku?
— Jerry, obawiam się, że to przewyższa moje możliwości!
— Sam to załatwię.
Musiał chyba rozmawiać ze strażnikiem, nic jednak nie słyszałem. W końcu powiedział do mnie.
— Zostaw maszynkę razem z ubraniem. On ma cię za wariata, ale mnie również ma za wariata, więc to bez znaczenia.
Pan Kościej może być uważany za „Ono”, dla mnie jednak wyglądał jak bliźniaczy brat doktora Simmonsa — weterynarza z Kansas, do którego prowadziłem psy i koty, a raz również żółwia — cały korowód małych zwierząt, które dzieliły ze mną dzieciństwo. Również jego gabinet wyglądał dokładnie jak gabinet doktora Simmonsa, wliczając w to biurko z zamknięciem żaluzjowym, które doktor musiał odziedziczyć po dziadku. Na półce nad biurkiem stał kalendarz Setha Thomasa, który doskonale pamiętałem.
Zdawałem sobie sprawę (jako całkowicie trzeźwy i wypoczęty), że to nie był doktor Simmons, i że choć podobieństwo nie było przypadkowe, nie miało jednak na celu wprowadzenia mnie w błąd.
Przewodniczący, czymkolwiek On, Ona czy Ono jest, dotarł do mojego umysłu za pomocą pewnego rodzaju hipnozy, kreując otoczenie, w którym mógłbym się poczuć bezpiecznie. Doktor Simmons głaskał zwykle zwierzę i przemawiał do niego, zanim przeszedł do nieprzyjemnych, nieznanych i często bolesnych czynności, które musiał wykonać. To skutkowało. W moim wypadku poskutkowało również. Wiem, że Pan Kościej nie był starym weterynarzem z lat mojego dzieciństwa… jednak jako jego sobowtór wzbudził we mnie to samo uczucie zaufania. Pan Kościej spojrzał na nas, gdy weszliśmy do środka. Skinął głową Jerry’emu i przyjrzał mi się dokładnie.
— Usiądźcie!
Usiedliśmy. Pan Kościej wrócił do swego biurka, na którym leżał mój pamiętnik. Wziął go i ułożył równo strony i odłożył z powrotem.
— Jak się mają sprawy w twoim obwodzie, Lucyferze? Masz jakieś kłopoty?
— Nie, Sir. No, może zwykłe skargi na złą wentylację. Nic, z czym nie mógłbym sobie dać rady.
— Czy chciałbyś rządzić Ziemią w tym millenium?
— A czy mój brat nie ogłosił się jej panem?
— W istocie tak zrobił. Ogłosił koniec czasu, i zdemontował ją. Nie muszę jednak pozwolić mu na jej odbudowanie. Czy jej pragniesz? Odpowiedz Mi.
— Wolałbym raczej zacząć z zupełnie nowym materiałem, Sir.
— W twoim cechu wszyscy wolicie zaczynać od nowa, nie licząc się, rzecz jasna, z kosztami. Mógłbym cię na kilka cykli przenieść na Glaroon. Co ty na to?
Jerry nie śpieszył się z odpowiedzią.
— Muszę to zostawić osądowi Pana Przewodniczącego.
— Masz rację. Faktycznie musisz. Porozmawiamy więc o tym później. Dlaczego zainteresowałeś się jednym ze stworzeń twojego brata?
Musiałem chyba zasnąć na chwilę, widziałem bowiem szczeniaki i kocięta bawiące się na podwórzu, a nic takiego tam nie było. Słyszałem głos Jerry’ego:
— Panie Przewodniczący, wszystko niemal w stworzeniu ludzkim jest śmieszne, z wyjątkiem jego zdolności do tego, aby znosić cierpienie i ginąć z odwagą za to, co kocha i w co wierzy. Prawdziwość tej wiary czy sensowność tej miłości nie mają tu znaczenia, liczą się męstwo i odwaga. Są to cechy właściwe wyłącznie ludziom, niezależnie od ich stwórcy, który nie posiada ich w najmniejszym stopniu — o czym wiem, ponieważ jest on moim bratem… a ja również ich nie posiadam. Pyta Pan, dlaczego ja, i dlaczego to akurat zwierzę? Spotkałem je przy drodze, gdzie wałęsało się bezdomne — i nie zważając na swe własne trudności, znacznie przerastające jego siły! — poświęciło się bohaterskiej (i bezowocnej) próbie zbawienia mojej „duszy” zgodnie z zasadami, których je nauczono. Fakt, że jego próba wynikała z błędnych przesłanek i była bezużyteczna, nie ma znaczenia. Starało się ze wszystkich sił pomóc mi, gdy uważało, że jestem w wielkim niebezpieczeństwie. Teraz, gdy ono popadło w kłopoty, winny mu jestem podjęcie analogicznej próby.
Pan Kościej opuścił okulary w dół nosa i spojrzał ponad nimi.
— Nie podałeś powodu, dla którego miałbym się wtrącać w działanie władz lokalnych.
— Sir, czy cech nie wydał prawa nakazującego Artystom dobrze traktować swe stworzenia obdarzone wolną wolą?
— Nie.
Jerry wyglądał na przestraszonego.
— Sir, najwyraźniej źle zrozumiałem swoje szkolenie.
— Sądzę, że tak. Istnieje artystyczna zasada — nie prawo — która głosi, że powinno się je traktować w sposób konsekwentny. Żądanie, żeby było to traktowanie dobre, eliminowałoby ten stopień swobody, dla osiągnięcia którego wprowadzono u stworzeń wolną wolę. Gdyby nie istniała możliwość tragedii, mogłyby one równie dobrze być golemami.
— Myślę, że to rozumiem, Sir. Czy jednak Przewodniczący zechciałby wyjaśnić dokładniej zasadę konsekwentnego traktowania?
— Nie ma w tym nic trudnego, Lucyferze. Aby stworzenie mogło tworzyć swą własną, pomniejszą sztukę, prawa, które je obowiązują, powinny być albo znane, albo też takie, żeby można je było wykryć metodą prób i błędów — ażeby nie prowadziły nieodwołalnie do fatalnego końca. Krótko mówiąc, stworzenie musi być zdolne do uczenia się i korzystania ze swego doświadczenia.
— Sir, na tym dokładnie opiera się moja skarga przeciw mojemu bratu. Niech Pan przejrzy ten zapis leżący przed Panem. Jahwe zastawił pułapkę i zwabił to stworzenie, by stoczyło walkę, której nie mogło wygrać — a potem oznajmił, że gra jest skończona i odebrał mu nagrodę. Choć jest to przypadek ekstremalny — próba na zniszczenie — jest to jednak typowe dla sposobu, w jaki traktuje on swoje stworzenia. Jego gry są tak zaprogramowane, że stworzenia nie mogą wygrać. Od sześciu tysiącleci zbieram przegranych… a wielu z nich przybyło do piekła w stanie katatonicznym z powodu strachu — strachu przede mną i przed wiecznymi męczarniami. Nie mogą uwierzyć, że ich oszukano. Moi terapeuci zamęczają się, żeby przeorientować biedne Fajtłapy. To nie należy do przyjemności.
Pan Kościej sprawiał wrażenie, jakby nie słuchał. Pochylił się na swym starym drewnianym krześle obrotowym, aż zaskrzypiało — tak, wiem, że ten odgłos pochodził z moich wspomnień — i ponownie wejrzał w mój pamiętnik. Podrapał się po siwych włoskach otaczających jego łysą pałę i wydał z siebie nieprzyjemny odgłos — na wpół gwizd, na wpół nucenie, który również pochodził z moich wspomnień o doktorze Simmonsie, lecz brzmiał całkiem jak prawdziwy.
— To stworzenie płci żeńskiej, przynęta. Czy było obdarzone wolną wolą?
— Moim zdaniem tak, Panie Przewodniczący.
— (Na nieba, Jerry! Czy tego nie wiesz?)
— Możemy więc założyć, że nasze stworzenie nie zadowoli się sobowtórem.