Ten wniosek, mający tyle z niepewności co przezorności, pozwala nam, dzięki zręcznej zmianie planu narracji, powrócić do redaktora Raimunda Silvy dokładnie w chwili dokonywania czynu, którego przyczyn nie mogliśmy przeniknąć, pochłonięci smakowitym badaniem ogólnym przyczyn i skutków, szczęśliwie przerwanym w chwili, gdy pojawiło się zagrożenie ontologicznym i paraliżującym przygnębieniem. Czyn ten, tak jak wszystkie, jest skutkiem, lecz jego przyczyna, któż wie, czy znana samemu Raimundowi Silvie, zdaje się nam nieprzenikniona, gdyż trudno pojąć, biorąc pod uwagę dostępne dane, dlaczego ów człowiek wylewa do kuchennego zlewu dobroczynny środek regenerujący, za pomocą którego maskował zniszczenia dokonywane przez czas. Cóż, skoro brak wyjaśnienia, którego w sposób wyczerpujący mógłby udzielić tylko on sam, i skoro my nie chcemy ryzykować przypuszczeń i hipotez, jakie nie wykroczyłyby poza nieostrożne i zuchwałe oceny, staje się niemożliwym ustalenie tego upragnionego i uspokajającego bezpośredniego związku, czyniącego z każdego ludzkiego życia nieznośny ciąg logicznych wydarzeń o doskonałej strukturze, z podparciami i właściwie obliczonymi naprężeniami, jakie może ona wytrzymać. Musimy więc się zadowolić, przynajmniej na razie, wiedzą, że Raimundo Silva następnego dnia po wizycie w wydawnictwie i nocy nieprzezwyciężalnej bezsenności wyjął flakon z farbą do włosów i po bardzo krótkiej chwili ostatnich wahań wylał zawartość do zlewu, natychmiast spłukując silnym strumieniem wody, co po upływie niecałej minuty dosłownie usunęło z powierzchni ziemi magiczny płyn, niefortunnie nazwany Źródłem Młodości.
Następne kroki powtórzyły już tylko codzienną rutynę wspominaną tu po raz ostatni, chyba że nastąpią jakieś znaczące odchylenia, to znaczy poszedł się ogolić, wykąpać, pożywić, a następnie otworzył okno, aby wywietrzyć mieszkanie, uwzględniając najdalsze zakamarki, na przykład łóżko z całkowicie zimną już pościelą, bez śladów niepokoju i bezsenności, a już na pewno nie obrazów, jakie przyniósł długo wyczekiwany sen, tylko niedorzeczne fragmenty, do których nie dociera światło, niemożliwe do przeniknięcia nawet dla narratorów, którzy w opinii źle poinformowanych osób mają nieograniczone prawa i posiadają wszelkie klucze, gdyby tak było, świat utraciłby jedną z tych dobrych rzeczy, które jeszcze ma, mianowicie prywatność, tajemniczość postaci. Nieustannie pada deszcz, choć nie tak ulewny jak wczoraj, zdaje się, że spadła temperatura, okno zostaje więc zamknięte, zwłaszcza że powietrze w domu już się oczyściło krzepiącym podmuchem znad rzeki. Nadeszła pora pracy.
Historia oblężenia Lizbony leży na nocnym stoliku. Raimundo Silva ujął książkę w dłonie, pozwolił, żeby sama się otworzyła, znamy jej treść, nie będzie nowej lektury. Usiadł przy biurku, gdzie czeka na niego nie skończony tomik poezji, to znaczy nie skończone jego poprawianie, a także przeczytana tylko w jednej trzeciej powieść przyniesiona przez Costę, co do której nie było pośpiechu, poprawione niektóre błędy, zasugerowane gdzieniegdzie wyjaśnienia, a nawet dyskretnie poprawionych kilka błędów ortograficznych. Raimundo Silva usunął na bok lektury obowiązkowe i wsparł czoło na wygiętych w łuk palcach, popatrzył nie widzącym wzrokiem na Historię oblężenia Lizbony, niebawem jednak i ona poszła w ślady powieści i tomiku poezji, biurko jest gładką, czystą powierzchnią, tabula rasa, powiedzielibyśmy, w pełni wykorzystując możliwości języka, redaktor pozostał tak przez długie minuty, słychać jednostajny odgłos deszczu za oknem, nic więcej, jakby miasto nie istniało. Wtedy Raimundo Silva sięgnął po kartkę papieru, także gładką i czystą, tabula rasa, i u góry wyraźnym, starannym pismem wykaligrafował, Historia oblężenia Lizbony. Podkreślił dwa razy, poprawił tę czy ową literę i w następnej chwili kartka została podarta, przerwana cztery razy, bo mniej niż tyle nie wystarczy, a więcej pojmuje się jako maniakalną przezorność. Wziął następną kartkę, ale nie po to, żeby na niej pisać, ułożył ją bowiem tak, by jej boki były równoległe do krawędzi biurka, aby napisać cokolwiek, musiałby skręcić całe ciało, chce tylko mieć coś, czego mógłby zapytać, Co mam napisać, a potem poczekać na odpowiedź, wpatrując się w kartkę, aż oczy nie zmęczą się tak bardzo, że nie będzie widział białej powierzchni, lecz gąszcz słów wyłaniających się z głębin jak ciała topielców, które zaraz znowu zapadają się w odmęty, nie widziały wszystkiego na świecie, tylko po to przybyły, więcej się nie pojawią.
Co mam napisać to nie jedyne pytanie, zaraz przyszło mu do głowy następne, równie władcze i tak naglące, że chciałoby się je uznać za skutek nagłego odruchu, jednak roztropność doradza, byśmy nie powracali do dywagacji, w których uprzednio się zagubiliśmy i które ponadto wymagałyby, aby nie popaść powtórnie w pomieszanie pojęć, rozróżnień pomiędzy związkami intymnymi i związkami przypadkowymi, co najmniej tyle, a tak naprawdę w tym wypadku interesuje nas tylko to, że Raimundo Silva po zadaniu sobie pytania, Co mam napisać, zapytał, Od czego zacząć. Rzec by można, że pierwsze pytanie jest ważniejsze, gdyż ono zadecyduje o celach i naukach płynących z tekstu, który dopiero powstaje, lecz nie mogąc i nie chcąc cofać się tak bardzo, że konieczne stałoby się napisanie Historii Portugalii, na szczęście krótkiej, ponieważ zaczęła się zaledwie kilka lat wcześniej i jej kres, którym jest, jak zostało powiedziane, oblężenie Lizbony, znajduje się w zasięgu wzroku, a także dlatego, że opowiadanie nie posiada odpowiedniego wprowadzenia, by rozpocząć się w chwili, w której krzyżowcy odpowiedzieli królowi, Nie zgadzamy się, więc pytanie jawi się jako nieuniknione odniesienie faktograficzne i chronologiczne, równoważne z pytaniem, jakie zadałby lud, Z której strony mam to ugryźć.