Cofnie się więc Raimundo Silva, kartkując książkę, zajmie się wspomnianą już oracją, aby czytać ją między wersami, wyczyścić jej narośla, ozdoby i proliferacje, aż zostanie ogołocona do samego pnia i podstawowych pędów, i wtedy, dzięki akrobatycznemu skokowi, identyfikując się z ludźmi o konkretnych nazwiskach, pochodzeniu i atrybutach, poczuje w sobie przypływ złości, oburzenie, niezadowolenie, które sprawiło, że ostatecznie powie, Wasza Wysokość, my tu nie zostaniemy, pomimo tego waszego pięknego słońca, tych niebywale żyznych ogrodów, tego czystego powietrza, tej tak pięknej rzeki, w której skaczą sardynki, niech zostanie Wasza Miłość, i niech to wam wyjdzie na zdrowie, do widzenia. Raimundowi Silvie raz za razem czytającemu przemowę wydało się, że esencja zagadnienia mogła znajdować się w tym fragmencie, gdzie Dom Alfons Henriques, używając, jak już widzieliśmy, nie swojego języka, usiłuje przekonać krzyżowców, by wykonali swą pracę taniej, co, jak się zdaje, wypowiadał z niewinnym wyrazem twarzy, Jednej rzeczy wszelako jesteśmy pewni, mianowicie tego, że wasza pobożność bardziej zachęca was do działania i do dokonania tak wielkich czynów, niż nęci was obietnica otrzymania naszych pieniędzy jako rekompensaty. To usłyszałem ja, krzyżowiec Raimundo Silva, słyszały to me uszy i zdumiało mnie, że tak chrześcijański król nie nauczył się słowa Bożego, które z racji swego urzędu powinien uczynić niezłomną zasadą polityczną, Oddajcie Bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie, co w odniesieniu do opowiadania oznacza, że portugalski król nie powinien mieszać pojęć, jedną sprawą jest pomoc Bogu, drugą otrzymanie za to godziwej zapłaty na ziemi za tę i wszystkie inne usługi, zwłaszcza że istnieje niebezpieczeństwo utraty skóry w tym przedsięwzięciu, i nie tylko skóry, ale też wszystkiego co mieści się w środku. Oczywiście istnieje ewidentna sprzeczność pomiędzy tym fragmentem królewskiego dyskursu i tym, który bezpośrednio go poprzedza, kiedy stwierdza, że oddajemy wam, czyli krzyżowcom, wszystko, co znaleźć możecie w naszej ziemi, ale nie można wykluczyć prawdopodobieństwa, iż chodzi o grzecznościową formułę z epoki, której żadna dobrze wychowana osoba nie ośmieliłaby się rozumieć dosłownie, tak jak dzisiaj mówimy do osoby, którą dopiero co poznaliśmy, Jestem do pańskiej dyspozycji, proszę sobie wyobrazić, że zrozumiano by to dosłownie i uczyniono z nas chłopca na posyłki.
Raimundo Silva wstał od biurka, przechadza się po niewielkiej wolnej przestrzeni gabinetu, wychodzi na korytarz, żeby rozładować choć trochę dotychczas nieznane mu napięcie, które nim zawładnęło, i myśli na głos, To nie ten problem, nawet jeśli to poróżniło krzyżowców z królem, zdecydowanie bardziej prawdopodobne jest, że u podstaw tego całego konfliktu, obelg, nieufności, pomożemy, nie pomożemy, leżała sprawa zapłaty za usługę, król chce na tym zaoszczędzić, krzyżowcy chcą wynagrodzenia, ale ja muszę rozwiązać inny problem, kiedy napisałem nie, krzyżowcy odjechali, dlatego nic mi nie pomoże znalezienie odpowiedzi na pytanie, dlaczego w historii, którą nazywają prawdziwą, to ja sam muszę ją wymyślić, stworzyć inną, aby mogła być fałszywa, musi być fałszywa po to, by mogła być inna. Zmęczył się chodzeniem w kółko po korytarzu, wrócił do gabinetu, ale nie usiadł, spojrzał z irytacją na tych kilka linii, które ocalały, sześć kartek, jedna po drugiej, zostało podartych, a poprawki, poprawki są jak czekające na zrośnięcie się blizny. Zrozumiał, że dopóki nie przełamie tej trudności, nie będzie w stanie kontynuować i zaskoczyło go to, tak bardzo był przyzwyczajony, że w książkach wszystko wydawało się potoczyste i spontaniczne, niemal konieczne, nie dlatego, że rzeczywiście takie było, lecz dlatego, że jakikolwiek tekst, dobry czy zły, zawsze w końcu jawi się jako określona z góry krystalizacja, nawet jeśli nie wiemy jak ani kiedy, ani dlaczego, ani przez kogo, zaskoczyło go to, gdyż jak powiedzieliśmy, nie przyszła mu do głowy myśl, która byłaby po prostu następną myślą, myśl, która w naturalny sposób powinna wyniknąć z pierwszej, a wręcz przeciwnie, umykała przed nim, albo nawet nie to, jej tam nie było, nie istniała nawet jako potencjalna. Siódma kartka też została podarta, biurko znowu było czyste, gładkie, po dwakroć tabula rasa, pustynia, żadnego pomysłu. Raimundo Silva przysunął tekst tomiku poezji, jeszcze przez kilka minut zawisł pomiędzy owym nic i tym coś, po czym stopniowo skupił się na pracy, mijał czas, przed obiadem przejrzał poprawki i przeczytał je jeszcze raz, tekst był gotowy do oddania. Przez cały ranek telefon nie zadzwonił, listonosz z rzadka zachodzi do tego domu, spokój ulicy nieczęsto zakłócają ostrożnie jadące samochody, autobusy z turystami nie wjeżdżają tutaj, zawracają na Largo dos Lóios, a przy tym deszczu z pewnością niewielu wdrapało się tak wysoko, żeby zobaczyć tylko niewyraźny horyzont. Raimundo Silva wstał, jest pora obiadu, ale najpierw podszedł do okna, niebo z lekka się przejaśniło, już nie pada i pomiędzy szybkimi chmurami pojawiają się i znikają kawałki błękitnego nieba, tak jasnego jak pewnie było tamtego dnia, pomimo innej pory roku. W jednej chwili Raimundo Silva poczuł, że nie ma ochoty wchodzić do kuchni, odgrzewać jak zwykle talerza zupy, szperać pomiędzy puszkami tuńczyka i sardynek, ważyć się na kontakt z patelnią albo rondlem, i to nie dlatego, że nagle nabrał apetytu na wykwintniejszą kuchnię, był to raczej, tak to nazwijmy, przypadek umysłowej apatii. Lecz nie chciało mu się także wyruszać na poszukiwanie restauracji. Patrzeć na kartę dań, wybierać pomiędzy daniem i ceną, siedzieć pomiędzy ludźmi, operować nożem i widelcem, wykonywanie wszystkich tych czynności, tak prostych, tak zwyczajnych, wydało mu się nie do zniesienia. Przyszło mu do głowy, że może pójść do pobliskiej kawiarni Graciosa, podają tam tosty, które zaakceptowałyby nawet bardziej wyrafinowane podniebienia niż jego, a popicie ich kieliszkiem wina i kawą na zakończenie usatysfakcjonuje jego żołądek.
Zdecydował się i wyszedł. Płaszcz był jeszcze wilgotny po przemoczeniu poprzedniego dnia, włożenie go przyprawiło go o dreszcze, jakby wkładał skórę martwego zwierzęcia, szczególnie przeszkadzały mu mankiety i kołnierz, powinien mieć jeszcze jeden płaszcz na takie okazje jak ta, to nie luksus, tylko konieczność, wtedy spróbował przypomnieć sobie, jak była ubrana pani doktor Maria Sara, kiedy wychodziła z windy z dyrektorem literackim, czy w długi płaszcz, czy w kurtkę, i nie udało mu się, to oczywiste, że nie mógł tego zobaczyć, bo w tej samej chwili umykał. Nie był to pierwszy raz, kiedy pomyślał o pani doktor podczas tego poranka, była ona jak strażnik przyczajony w dowolnym miejscu jego myśli i obserwujący go. Teraz była kimś, kto się poruszał, kto wychodził z windy pogrążony w rozmowie, pod kurtką czy płaszczem miała obcisłą spódnicę z grubego materiału i bluzkę albo koszulę, nazwa nie ma większego znaczenia, zarówno jedno, jak i drugie słowo jest równie francuskie, o nieokreślonym kolorze, nie, nie nieokreślonym, bo Raimundo Silva już znalazł konkretny ton, poranno-biały, nie istniejący naprawdę w naturze, tak odmienne są od siebie takie same poranki, ale każdy człowiek, jeśli chce, może wymyślić coś na własny użytek i dla przyjemności, nawet ślepy almuadem, jeżeli nie wyszedł ślepy z brzucha swej matki.