Z balkonu almadeny almuadem słyszał straszliwy tumult, jakże odmienny od wrzawy radosnych głosów, które dotarły do jego uszu w tym samym miejscu, kiedy odpłynęli krzyżowcy. Teraz nie musiał zbiegać na dół, żeby zgadnąć, co się wydarzyło, aż za dobrze wiedział, że wznowiono bitwę, ale nie był spokojny, choć krzyki jego braci nie były krzykami rozpaczy i klęski, ale odwagi, tak mu się zdawało i z pewnością tak też było, bo brak wzroku został mu zrekompensowany doskonałym słuchem, mimo zaawansowanego wieku. Na innych almadenach miasta z pewnością też wsłuchiwano się w zgiełk bitewny, sześciu, ośmiu, dziesięciu almuademów w dziesięciu meczetach umieszczonych pomiędzy niebem i ziemią, w nieprzeniknionym mroku. Wszyscy oni byli odpowiedzialni za ten atak, to oni wydali rozkaz, jednakże byli niewinni, nie łączyli wypowiedzianych słów z natychmiastowym i oczywistym ich efektem, każdy z nich pewnie rzekłby, Jakiż to zbieg okoliczności, woleli myśleć, że drżące jeszcze w powietrzu echo świętego wezwania do modlitwy, choć zmieszane już z rykiem i złorzeczeniem walczących, było jakby wyczuwalną obecnością Allacha broniącego miasta, wielka kopuła utworzona z miriad innych, mniejszych drżących kopuł schodzących z zamku w dół zbocza, aż do rzeki, podczas gdy Bogu chrześcijan z pewnością brakowało tarcz, aby bronić przed lecącymi z góry pociskami swych żołnierzy niedowiarków. Przerażone wrzawą psy szczekają na wzgórzach, wyszukują zaciszne miejsca i zaczynają zagrzebywać kości, do czegoś przecież musi im służyć instynkt, kiedy nawet ludzie wyposażeni w rozum wyczuwają zbliżanie się złych dni.
Ta aluzja do psów Maurów, to znaczy do psów, które jeszcze wtedy współżyły z Maurami, choć jako zwierzęta nieczyste, i które już niebawem zaczną swoim mięsem karmić wycieńczone ciała wyznawców Allacha, rzeczona aluzja, jak już mówiliśmy, przywodzi na myśl Raimundowi Silvie psa ze schodów Świętego Kryspina, jeżeli, wręcz przeciwnie, to nie on właśnie posłużył jako pretekst do wprowadzenia alegorycznego obrazka z owym krótkim komentarzem na temat rozumu i instynktu. Niemal zawsze aby złapać tramwaj, Raimundo Silva idzie do Bramy Słońca, chociaż musi przebyć większą odległość, i wraca tą samą drogą. Gdybyśmy go zapytali, dlaczego to robi, odpowiedziałby, że prowadząc siedzący tryb życia, dobrze jest od czasu do czasu przejść się piechotą, lecz nie jest to do końca prawda, rzeczywiście Raimundo Silva chętnie zszedłby po stu trzydziestu czterech stopniach, oszczędzając czas i korzystając z sześćdziesięciu siedmiu zgięć i rozprostowań każdego kolana, gdyby męska próżność nie kazała mu również wdrapać się na górę po tychże schodach, narażając się na zmęczenie trapiące wszystkich, którzy tędy przechodzą, co pozwala mu zrozumieć, dlaczego na świecie jest tak mało alpinistów. Kompromisowym rozwiązaniem byłoby zejście aż do Bramy Żelaznej, a potem wybranie podejścia łagodniejszego, ale równałoby się to przyznaniu, że płuca i nogi już nie są takie jak kiedyś, stwierdzenie to zaledwie hipotetyczne, bo okres dziarskości w życiu Raimunda Silvy należy do innego czasu niż historia oblężenia Lizbony. Dwa albo trzy razy, kiedy zdecydował się na tę drogę ostatnimi czasy, Raimundo Silva nie spotkał psa i pomyślał, że zmęczony czekaniem na życiodajną porcję i zniechęcony skąpstwem okolicznych mieszkańców wyruszył do miejsc bardziej obfitych w resztki jadła, albo może po prostu skończyło mu się życie od zbyt długiego czekania. Wspomniał swój litościwy gest i powiedział sam do siebie, że mógł go przecież powtórzyć, ale wiadomo, jak to jest z psami, żyją trapione idee fixe posiadania właściciela, nakarmienie i obdarzenie ich zaufaniem oznacza posiadanie ich na zawsze przy nodze, patrzą na nas z tą neurotyczną żądzą i nie ma innego wyjścia, niż założyć im obrożę, zapłacić za rejestrację i wprowadzić do domu. Alternatywą byłoby pozwolić im umrzeć z głodu, powoli, aby uniknąć wyrzutów sumienia, i jeżeli to możliwe, na schodach Świętego Kryspina, gdzie nikt nie przechodzi. Rozeszła się wiadomość, że otwarto nowy cmentarz w pobliżu zamku, w dole wzgórza, na lewo od królewskiego obozu, z powodu wysiłku, którego wymagało transportowanie poległych przez urwiska i kałuże aż na wzgórze Świętego Franciszka, dokąd docierali w okropnym stanie, a w panującym skwarze śmierdzieli gorzej niż żywi. Tak jak tamten, również cmentarz Świętego Wincentego jest podwójny, Portugalczycy po jednej stronie, obcokrajowcy po drugiej, co wydaje się wprawdzie marnotrawieniem przestrzeni, w końcu jednak wychodzi naprzeciw wrodzonemu wszystkim istotom ludzkim pragnieniu posiadania, a do jego zaspokojenia świetnie nadają się zarówno żywi, jak i martwi. Tutaj spocznie, kiedy nadejdzie jego pora, rycerz Henryk, który widzi, iż zbliża się inna jego godzina, godzina udowodnienia przydatności taktycznej wież oblężniczych, skoro bezpośredni atak na mury miasta, to znaczy pierwszy punkt planu strategicznego, zakończył się niepowodzeniem. Nie wie rycerz Henryk i nikt nie może go o tym poinformować, że chwila, w której spoczną na nim pełne nadziei oczy wojska, z pominięciem zazdrośników, bo już w owym czasie tacy istnieli, ta sama chwila będzie chwilą jego niefortunnej śmierci, niefortunnej z punktu widzenia wojskowego, bo był przeznaczony do innej, jeszcze wyższej chwały, ten, który przybył z tak daleka. Jednakże nie wyprzedzajmy faktów. Teraz chodzi o pochowanie trzydziestu poległych, bo tyle kosztowała próba zdobycia Bramy Żelaznej, i tych łodzie zawiozą na drugą stronę zatoki, po czym wniesie się ich na zaimprowizowanych noszach z nie ociosanych konarów. Na krawędzi wspólnego dołu zostaną rozebrani do naga, aby ich ubrania wykorzystali żywi, jeśli nie zesztywniały zbyt mocno od zakrzepłej krwi, a i tak znajdzie się ktoś mniej wybredny, kto je zabierze, co dowodzi, że po śmierci jesteśmy tak nadzy jak przyjmująca nas ziemia.
Ułożeni w rzędzie, z nagimi stopami dotykającymi krawędzi błotnego wału, którego wilgoć i miękkość utrzymują przypływy oraz fale, zmarli pod spojrzeniami i przekleństwami zwycięskich Maurów czekają na załadunek. Zwłoka bierze się stąd, że transportowanych jest mniej niż ochotników, co mogłoby nas dziwić, skoro chodzi o zadanie tak ciężkie i ponure, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę spodziewaną rekompensatę w postaci odzieży, ale chodzi o to, że wszyscy ci ludzie naprawdę chcą popłynąć jako przewoźnicy i tragarze, bo obok cmentarza właśnie w ostatnich dniach zainstalowała się dzielnica rozrywki, dotąd koczujące w jarach i parowach kobiety czekały, aż się okaże, jak zakończy się ta wojna, czy Portugalczycy szybko uporają się z przeciwnikiem, czy też dojdzie do dłuższego oblężenia, wszystko na to teraz wskazuje, w takiej sytuacji należy urządzić się wygodniej, wybrać jakieś ocienione miejsce, bo dni są upalne, a i ciało się rozgrzewa od fizycznej pracy, powstało więc kilka chałup z gałęzi, jako łóżko wystarczy wiązka siana albo zielonej trawy, która z czasem zmieni się w proch i zmiesza się z prochem zmarłych. Nie potrzeba było wspinać się na szczyty erudycji, aby zauważyć, jak w tych średniowiecznych czasach, mimo oporu Kościoła wobec podobnych klasycznych zestawień, razem spacerowali Eros i Tanatos, w tym przypadku z Hermesem w charakterze pośrednika, bo nierzadko tymi samymi ubraniami zmarłych płacono za usługi kobiet, które u zarania sztuki i w początkach państwa jeszcze towarzyszyły szczerze i radośnie transportom klientów. Wobec tego nie będzie już nas dziwić licytacja, Ja pojadę, ja pojadę, bo nie chodzi o współczucie dla poległych towarzyszy ani o ucieczkę na kilka godzin od walk frontowych, chodzi o nieugaszony apetyt ciała, zależny, któż by to pomyślał, od kaprysu, sympatii lub antypatii sierżanta.