Wielka radość zapanowała w pięciu obozach, bo nawet na Wzgórzu Dziękczynienia zapomniano o nieśmiałości, kiedy zgromadzonemu wojsku obwieścili heroldowie akt łaski jego królewskiej mości, według którego wszyscy żołnierze, bez względu na stopień i starszeństwo, mieli prawo do łupienia miasta, według zwyczajów i z zachowaniem części przynależnej koronie i przyobiecanej krzyżowcom. Wiwatowano tak długo i tak głośno, że Maurowie przestraszyli się, iż nadeszła pora ostatecznego uderzenia, choć żadne wcześniejsze przygotowania niczego takiego nie zwiastowały. Rzeczywiście nic takiego się nie wydarzyło, ale z wysokości murów mogli zobaczyć, jak wrzały działaniem obozy, zupełnie jak mrówki poruszone nagłym odkryciem stołu zastawionego przy ścieżce, na której dotąd znajdowały tylko zeschnięte liście i okruchy jedzenia. W ciągu godziny cieśle doszli do porozumienia, po dwóch godzinach place budowy kipiały gorliwością, gdzie jak dotąd korniki stopniowo przejmowały obowiązki robotników przy budowie wież, jest to przenośnia, bo korniki nie są wyposażone w przyrządy do cięcia i wiercenia zdolne przezwyciężyć świeże drewno, a po trzech godzinach przyszedł komuś do głowy pomysł, że po wykopaniu głębokiego dołu pod murami i napakowaniu go drewnem, i podpaleniu, skruszą się kamienie i rozsypie zaprawa, dzięki czemu i jeśli Bóg by trochę popchnął, wszystko runie na ziemię w ciągu jednego pacierza. Mamrotać będą sceptycy i ci, którzy zawsze szkalują naturę ludzką, że ci ludzie, wcześniej obojętni na miłość ojczyzny i przyszłość kolejnych pokoleń, z chęci szatańskiego zysku wkładają teraz w pracę nie tylko twardy wysiłek ciała, ale także niewidzialne poruszenia duszy i inteligencji, jednak trzeba powiedzieć, że tkwią w błędzie, bo motorem tego działania i przyczyną radości było zadowolenie wywołane obietnicą sprawiedliwości, która nie wyróżnia nikogo i każdego czyni użytkownikiem pełnego i nieprzekupnego prawa.
Wraz z tym nowym usposobieniem chrześcijan, widocznym nawet ze znacznej odległości, w szeregi Maurów zaczęło wkradać się zniechęcenie, i jeśli dla większości sama konieczność walki z rodzącą się słabością stawała się źródłem nowych sił, to jednak niektórzy nie wytrzymali presji strachu rzeczywistego i wyobrażonego i próbowali ratować skórę pośpiesznym chrztem, tym samym skazując na potępienie swą islamską duszę. Ciemną nocą, przy użyciu zaimprowizowanych sznurów, zsunęli się po murach i w ukryciu, pośród ruin podgrodzia i krzaków, oczekiwali na dzień, aby się ujawnić. Z wzniesionymi w górę rękoma, z linami, które pomogły im uciec z miasta, okręconymi wokół szyi jako symbol poddania i posłuszeństwa, ruszyli w stronę obozu, krzycząc jednocześnie, Chrzest, chrzest, wierząc w moc ochronną słowa, którym wcześniej, twardo obstając przy swojej wierze, pogardzali. Widząc z daleka poddających się Maurów, myśleli Portugalczycy, że przyszli oni negocjować poddanie miasta, choć wydało im się dziwne to, że nie otwarto bram ani nie przestrzegano ustalonego protokołu wojskowego przewidzianego dla takich sytuacji, a przede wszystkim, kiedy bardziej zbliżyli się domniemani emisariusze, stawało się oczywiste, z racji łachmanów i brudu ich odzienia, że nie mogło chodzić o ludzi pierwszoplanowych. Kiedy jednak w końcu zrozumiano, czego oni chcą, żołnierzy opanowała wściekłość nie do opisania, wystarczy powiedzieć, że zgotowano im istną jatkę odciętych języków, uszu i nosów, a jakby tego było mało, uderzeniami, kopniakami i wyzwiskami zagnali ich z powrotem pod mury, niektórzy, kto wie, mieli może nadzieję otrzymać niemożliwe przebaczenie tych, których zdradzili, lecz próżna to była nadzieja, bo wszyscy zostali tam zabici, ukamienowani albo przeszyci strzałami przez własnych braci. Po tym smutnym wydarzeniu miasto pogrążyło się w przygnębiającej ciszy, jakby musiano odprawić najgłębszą żałobę, może z powodu zlekceważonej religii, może wskutek nieznośnych wyrzutów sumienia po aktach bratobójstwa, i to właśnie wtedy, łamiąc ostatnie bariery, głód rozpanoszył się w mieście w sposób najbardziej bezecny, bo mniej obsceniczne jest okazywanie intymnych części ciała niż niknięcie tego ciała z braku pożywienia pod obojętnym i ironicznym spojrzeniem bogów, którzy choć sami nie walczą ze sobą ze względu na to, że są nieśmiertelni, znajdują rozrywkę wśród wiekuistej nudy, przyklaskując tym, którzy wygrywają, i tym, którzy przegrywają. Jednym dlatego, że zabili, drugim dlatego, że zginęli. W odwrotnym porządku wieku gasły życia jak dopalające się świece, najpierw niemowlęta nie odnajdujące nawet kropli mleka w zwiędłych piersiach matek zaczynały gnić od środka z powodu nieodpowiedniego jedzenia, jakie w przypływie rozpaczy im dawano jako ostatnią deskę ratunku, potem większe dzieci, którym do przetrwania nie wystarczało to, co dorośli odejmowali sobie od ust, częściej kobiety, bo one oddawały jedzenie, żeby mężczyźni mieli więcej sił do obrony murów, jednak to starzy wytrzymywali najdłużej, może z powodu niewielkich wymagań ciał, które same zdecydowały się lekkie wejść w śmierć, aby nie przeciążać łodzi, która przewiezie ich przez ostatnią rzekę. Już wtedy zniknęły psy i koty, szczury były ścigane aż do śmierdzących czeluści, w których szukały schronienia, i teraz, kiedy w ogrodach i na podwórkach wyrywano zielsko do ostatniego źdźbła i gałązki, wspomnienie potrawy z psa albo kota było obrazem epoki dostatku, kiedy ludzie mogli sobie jeszcze pozwolić na wyrzucenie niedokładnie obgryzionych kości. Na śmietnikach wygrzebywano resztki do natychmiastowego wykorzystania albo do przetworzenia w jakikolwiek sposób najedzenie, a gorączka poszukiwania była tak wielka, że ostatnie szczury wyłaniające się z mroku pośród nocy nie mogły niemal nic znaleźć, aby zaspokoić swój niewybredny głód. Lizbona jęczała z nędzy i było groteskową ironią to, że Maurowie musieli celebrować ramadan, kiedy głód uczynił post niemożliwym.