Minęły godziny, księżyc zaszedł i noc stała się nocą. Wtedy gwiazdy roziskrzyły całe niebo, odbijając się refleksami w wodzie, otwierając przestrzeń Drodze Mlecznej wiodącej do Composteli, długo potem pierwsze poranne światło pojawiło się po drugiej stronie miasta czarnego na tle brzasku, powoli gaszono ognie na murach zamku, a kiedy wyszło słońce, niewidoczne jeszcze z miejsca, w którym się znajdujemy, usłyszano zwykłe głosy odbijające się echem po wzgórzach, to almuadeni wzywali do modlitwy wierzących w Allacha. Chrześcijanie nie wstają tak wcześnie, na okrętach nie widać jeszcze znaku życia, a portugalski obóz, poza zmęczonymi wartownikami, trwa pogrążony w głębokim śnie, letargu przerywanym chrapaniem, westchnieniami, pomrukami, który znacznie później, gdy słońce będzie już stało wysoko na niebie, uwolni członki i rozpuści głosy, skruszone i niepohamowane poranne ziewnięcia, nie kończące się przeciągania powodujące trzeszczenie kości, jednego dnia bardziej, innego dnia mniej. Ożywiły się ogniska, teraz stoją na nich kotły, zbliżają się ludzie, każdy ze swą miską, przychodzą zluzowane warty, inne, odświeżone, zajmują stanowiska, przeżuwając ostatnie kęsy, podczas gdy szlachetnie urodzeni przed namiotami spożywają niemal takie same smakołyki, jeżeli nie mówimy o mięsie, bo ono stanowi największą różnicę. Jedzą z wielkich drewnianych talerzy, obok nich duchowni, którzy pomiędzy wstaniem i posiłkiem odprawili mszę, i wszyscy zastanawiają się nad tym, co odpowiedzą krzyżowcy, mówi jeden, że nie zostaną, jeśli nie przyrzeknie się im bardziej godziwej zapłaty, inny rzecze, że może zadowolą się chwałą służby Panu, oprócz rozsądnego zadośćuczynienia za niedogodności. Patrzą z daleka na okręty, wróżą z ruchów marynarzy, czy manewrują, żeby pozostać, czy wręcz przeciwnie, podnoszą kotwicę, to niekonsekwentne przypuszczenia zrodzone z niepokoju, zanim przyjdą stamtąd krzyżowcy, by udzielić królowi odpowiedzi, okręty się nie poruszą, a nawet potem, w zależności od okoliczności, może będą musieli jeszcze poczekać na sprzyjające pływy, żeby wybrać odpowiednie kotwicowisko albo oddalić się na pełne morze.
Król czeka. Wierci się niecierpliwie na siedzisku ustawionym przed namiotem, jest uzbrojony, tylko głowę ma odkrytą, i nie odzywa się ani słowem, patrzy i czeka, nic więcej. Zbliża się południe, słońce stoi wysoko, strumienie potu spływają pod kolczugami. To jasne, że król jest podenerwowany, ale nie chce tego okazać. Ustawiono nad nim daszek, którym bryza delikatnie porusza, w takt łopotania królewskiego proporca. Panuje cisza odmienna od nocnej, może jeszcze bardziej niepokojąca, bo za dnia można spodziewać się ruchu i zgiełku, pełna oczekiwania cisza otula miasto, rzekę, okoliczne wzgórza. Oczywiście śpiewają świerszcze, lecz ten śpiew dociera z innego świata, jest skrzypieniem niewidocznej piły podcinającej podwaliny tego, który znamy. Na murach pomiędzy blankami Maurowie też patrzą i czekają.
W końcu pojawiają się łodzie pomiędzy trzema głównymi galerami zakotwiczonymi w zatoczce, z każdej z nich schodzą ludzie i teraz zbliżają się do nas, słychać uderzanie wioseł o gładką wodę, chlupotanie, niewiele brakuje, aby widok ten stał się wyrazem czystego liryzmu, przejrzysty błękit nieba, dwie łódki zbliżające się z wolna, brak tylko malarza, by utrwalił te słodkie kolory natury, ciemne miasto wznosi się na zboczu, zamek na szczycie, albo zmieniając punkt widzenia, obóz portugalski u podnóża przypadkowego wypiętrzenia, parowy, zbocza, samotne drzewa oliwne, rżyska, ślady niedawnych pożarów. Króla już tam nie ma, schronił się w swym namiocie, bo będąc królem, nie może czekać na nikogo, nie musi na nikogo czekać, to krzyżowcy winni się tu zebrać, czekając z szacunkiem, aż wyjdzie Dom Alfons Henriques, uzbrojony od stóp do głów, aby wysłuchać wiadomości. Zbliżają się co znamienitsi rycerze, którzy dzień wcześniej spotkali się z królem, i przychodzą z zasępionym, nieprzeniknionym obliczem, my już wiemy, że nie zostaną, aby wspomóc Portugalczyków, lecz ci jeszcze trwają w błogiej niewiedzy, żywią, jak zwykło się mawiać, nadzieję, nie potrafimy tylko przewidzieć, jakie będzie uzasadnienie tak poważnego postanowienia, bo jakieś musi być, w przeciwnym razie krzyżowcy zostaną uznani za lekkomyślnych i niegodnych szacunku. Przychodzi Idzi z Rolim, Ligel, Lichertes, bracia La Corni, Jordan, Alardo, przychodzi też jakiś Niemiec dotychczas nie wspomniany o imieniu Henryk, pochodzący z Bonn, rycerz dobrej sławy i cnotliwego życia, czego dowiedzie w swoim czasie, i bardzo wykształcony i religijny Anglik o imieniu Gilbert, a w charakterze rzecznika Guilherme Vitulo, ten od Długiego Miecza albo Długiej Strzały, Portu-galczykom zamarło serce z powodu złego przeczucia, gdy zobaczyli, iż ten będzie mówił, bo aż nadto dobrze wiedzą, jak bardzo jest niechętny królowi, zdarzają się takie przypadki, bez żadnej konkretnej przyczyny nabieramy do kogoś niechęci i nikt nie potrafi nas przekonać, Nie lubię go, nie lubię go, i tyle.
Wyszedł Dom Alfons Henriques z namiotu, prowadząc doradców w osobach Dom Pedra Pitóesa i Dom Joao Peculiara, i ten właśnie, po naradzie z królem, zabrał głos, aby powitać wysłanników, po łacinie rzecz jasna, i było to równie dobre przywitanie jak każde inne, oraz stwierdzić, iż król pragnie wysłuchać odpowiedzi, którą mu przynoszą, a nie wątpi, że będzie ona najbardziej korzystna dla chwały Boga Pana Naszego. Formuła jest dobra, bo skoro nie możemy wiedzieć, co dla Boga jest bardziej korzystne, zostawiamy Jemu odpowiedzialność za wybór, a sobie przeznaczamy zaledwie pokorę, jeśli decyzja będzie sprzeczna z naszymi interesami, i umiarkowaną radość, jeśli będzie dla nas dogodna. Ewentualność, że Bogu jest równie obojętne tak i nie, dobro i zło, nie może pomieścić się w głowach takich jak nasze, bo w końcu Bóg musi do czegoś służyć. Nie jest to jednakże odpowiednia chwila, by płynąć tak krętymi meandrami, bo już Guilherme Długi Miecz postawą ciała i gestami bezwstydnie kłócącymi się z pełnym szacunku zachowaniem podwładnego, jakie powinien przejawiać, mówi, że skoro król portugalski cieszy się tak skuteczną i ochoczą pomocą Naszego Pana Jezusa Chrystusa, czego dowiodła na przykład trudna ponoć sytuacja, w jakiej się znalazł w bitwie pod Ourique, źle mógłby spojrzeć Pan na to, jeśli będący tu przejazdem rycerze krzyżowi postanowiliby zastąpić go w nowym przedsięwzięciu, w związku z czym radził, by Portugalczycy, skoro ponownie chcą dać mu sposobność objawienia się, wyruszyli w pole samotnie, gdyż pewne zwycięstwo już mają w kieszeni, a i Bóg będzie im wdzięczny za możliwość okazania swojej mocy, tym razem i zawsze, kiedy zostanie o to poproszony. Gdy skończył wyjaśniać Guilherme Vitulo w swym rodzimym języku, usłyszeli go Portugalczycy, w czasie jego przemowy robiący mądre miny, jak to jest w zwyczaju w podobnych sytuacjach, nie mogąc sobie wyobrazić, że odpowiedź okaże się sprzeczna z ich interesami i niedogodna dla innych, czego jednak dowiedzieli się w następnej nieszczęsnej minucie i to niezbyt dokładnie, jako że usta brata tłumacza towarzyszącego Długiemu Mieczowi wzbraniały się przed wypowiadaniem tak sarkastycznych słów, a i niektórych innych, wymagających drugiej lektury w związku z podejrzeniem o obecność w nich oszczerczego powątpiewania w moc Bożą zdolną do ścinania, grabienia, do wysuwania i dysponowania, do dawania i odbierania zwycięstw, sprawiania, że wygrywa jeden przeciw tysiącu, sprawy się komplikują dopiero wtedy, gdy walczą chrześcijanie przeciwko chrześcijanom albo Maurowie przeciwko Maurom, chociaż w tym drugim przypadku rzecz zależy od Allacha, niech On się nad nią pochyli.
Król wysłuchał w ciszy i w ciszy pozostał, z dłońmi wspartymi na rękojeści miecza wbitego prosto i pewnie w ziemię u jego stóp, jakby już tę ziemię objął we władanie. Dom Joao Peculiar, czerwony od świętego oburzenia, wypowiedział zdanie, które powinno było zawstydzić prowokatora, Nie będziesz kusił Pana Boga twego, co wszyscy bardzo dobrze zrozumieli, nawet ci słabsi w doktrynie, bo prawdę powiedziawszy, Guilherme Vitulo, zamiast pogardzać Portugałczykami, powtórzył w innych okolicznościach i innymi słowami szkaradną próbę demona mówiącego do Jezusa, Skocz w przepaść, a jeśli przybędą ci na pomoc anioły, niczego nie ryzykujesz, a Jezus odpowiedział, Nie będziesz kusił Pana Boga twego. Powinien się był tym zawstydzić Guilhao, lecz się nie zawstydził, wydawało się raczej, że twarz wykrzywiła mu się w szyderczym uśmiechu. Zapytał więc Dom Alfons Henriques, Czy taka jest decyzja krzyżowców, Tak jest, odparł tamten, Idźcie więc i niechaj Bóg was prowadzi do Ziemi Świętej, gdzie już nie będziecie mogli znaleźć żadnego pretekstu, aby uniknąć walki, tak jak unikacie tej, jeśli się nie mylę. Teraz dla Guilherme Vitula nadeszła pora sięgnięcia po miecz, od którego przyjął nazwisko, co mogło przynieść najbardziej zgubne skutki, gdyby nie powstrzymali go jego kompani, a bardziej niż ciała stanęły mu na drodze słowa wypowiedziane przez jednego z nich, był to Gilbert, jedyny w tej gromadzie, który mógł olśnić tłumaczy, gdy przyszło do wysławiania się po łacinie, jako wykształcony wyższy duchowny, a powiedział, co następuje, Panie, prawdą jest to, co Guilherme Vitulo właśnie wam objaśnił, że nie zostaną tu krzyżowcy, nie wspomniał jedynie o motywach materialnych, które powodują odmowę, to jednak ich sprawa, niemniej jednak niektórzy postanowili zostać i tych widzisz tutaj, bo z tego właśnie powodu przybyliśmy z poselstwem, Idzi z Rolim, Ligel, Lichertes, bracia La Corni, Jordan, Alardo, Henryk i ja, ze wszystkich najmniej znaczący i skromny, do twych usług. Tak bardzo się ucieszył Dom Alfons Henriques, że natychmiast odszedł go gniew i odrzucając uprzedzenia hierarchiczne, podszedł do Gilberta i objął go, okazując pogardę ordynarnemu Guilhao, rzeczywiście dobrze dobrano mu imię, i rzekł na głos, Za tę śmiałość przyrzekam wam, że zostaniecie pierwszym biskupem Lizbony, gdy tylko miasto stanie się chrześcijańskie, a co do was, panowie, którzy zechcieliście pozostać u mego boku, zapewniam was, iż nie będziecie mieli powodu do uskarżania się na mą małoduszność, po czym odwrócił się plecami i wszedł do namiotu. Tutaj wyjaśniły się sprawy, to znaczy Guilhao został porzucony, nawet jego giermek odsunął się o trzy kroki, spoglądając nieufnie, czy znać ślady kozich kopyt albo baranich rogów na zuchwałym, a teraz pokonanym opętańcu.
Łącząc to, co rzeczywiście zostało napisane, z tym, co na razie znajduje się tylko w wyobraźni, dotarł Raimundo Silva do tego najważniejszego zdarzenia, a trzeba przyznać, że poczynił wielkie postępy, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, pomijając wyznany już brak przygotowania do wszystkiego, co nie jest skrupulatnym poprawianiem, iż jest on człowiekiem powolnym w piśmie, zawsze dbałym o zgodność, skąpiącym przymiotników, starannym w etymologii, dokładnym w sprawach interpunkcji, co natychmiast zdradzi, że wszystko, co w jego imieniu przeczytaliśmy, jest tylko dowolną wersją i dowolną interpretacją tekstu, który z pewnością niewiele będzie miał podobieństw z naszym, i że z tego, co możemy przewidzieć, do ostatniej linijki będzie się bronił przed amatorami naiwnych historii. Zresztą wystarczy stwierdzić, że na wersję, którą dysponujemy, składa się dwanaście gęsto zapisanych stron, a jest oczywiste, że Raimundo Sil-va, nie mający nic z pisarza, ani wad, ani zalet, nie może w półtora dnia napisać tak dużo i tak różnorodnie, bo o walorach literackich tego, co zrobił, nie warto się wypowiadać, gdyż jest to historia, a więc nauka, a także z braku właściwego źródła. Ostrzeżenie to ponownie zostało poczynione, abyśmy ciągle mieli świadomość, iż nie należy mieszać tego, co nam się wydaje, z tym, co na pewno nastąpi, lecz nie wiemy jak, a także żebyśmy wątpili, kiedy wydaje nam się, iż jesteśmy pewni jakiejś rzeczywistości, bo to, co z niej poznaliśmy, jest ściśle określone, a przecież może ona stanowić jedną z wielu wersji, albo jeszcze gorzej, jeśli jest ogłoszona jedyną wersją.