Jest późne popołudnie, nadszedł czas odwiedzenia pani doktor Marii Sary, czekającej na poprawiony tomik poezji. Gosposia sprząta w kuchni albo prasuje, niemal jej nie słychać, tak cicho wykonuje swoją pracę, prawdopodobnie uważa, że pisanie albo poprawianie napisanego tekstu jest aktem religijnym, a Raimundo Silva, który nie wyszedł od rana, zapytał, Jaka jest pogoda, ponieważ nigdy nie ma jej za wiele do powiedzenia, wykorzystuje takie sposobności albo je wymyśla, dlatego nie podszedł do okna, jak to ma w zwyczaju, a powinien był to zrobić, wszak to wielki dzień, może wiedzą już w mieście, że krzyżowcy odpływają, szpiegostwo to nie wynalazek współczesnych wojen, a pani Maria odpowiada, ładna, wyrażenie ścisłe, które, prawdę mówiąc, wyraża tylko, że nie pada, bo często mawiamy, ładna, ale jest zimno, ładna, ale wieje wiatr, a nigdy nie powiedzieliśmy ani nie powiemy, ładna, ale pada deszcz. Raimundo Silva idzie zdobyć informację komplementarną, czy istnieje zagrożenie deszczem albo wiatrem, tak jak wczoraj, i jaka jest temperatura. Może wyjść bez wielkiego zabezpieczenia, wkłada suchy i teraz już godnie prezentujący się płaszcz, z dwóch szalików, które ma, wybrał ten lżejszy, szkoda że nie można powiedzieć koc na szyję, co też nie brzmi najlepiej, ale przynajmniej po portugalsku, a nie po francusku cachecol, co wszedł na stałe do języka portugalskiego, zresztą dopiero się kształtującego, szczególnie na plażach Algarve, ale rozszerzającego się władczo na całe królestwo Portugalii. Poszedł do kuchni z panią Marią, żeby rozliczyć się z nią z tygodniówki, ona spojrzała na pieniądze i westchnęła, taka już jest, wygląda, jakby otrzymując je, już się zaczynała z nimi żegnać, początkowo Raimundo Silva denerwował się, wydawało mu się, że pani Maria westchnieniami wyraża niezadowolenie z niskich zarobków, dlatego nie spoczął, dopóki nie zebrał wystarczających informacji na temat pensji płaconych przez niższą klasę średnią, do której należy, a stwierdziwszy, iż jest względnie dobrze sytuowany, choć nie można było o nim powiedzieć, że wykorzystuje innych, na wszelki wypadek podwyższył stawkę, nie zdołał jednak wyeliminować westchnięcia pani Marii.
Są trzy główne drogi łączące dom Raimunda Silvy z miastem chrześcijan, pierwsza prowadząca wzdłuż ulicy Cudu Świętego Antoniego, która w zależności od wyboru spośród trzech odgałęzień może zawieść go na Caldas albo Madalenę, jak i na plac da Rosa oraz jego przyległe ulice, przede wszystkim na Costa do Castelo, u dołu Escadinhas da Saude i plac Martima Moniza, i poprzez początek Calcada de Santo Andre do Terreirinho i ulicy Cavaleiros, druga przez plac Lóios prowadzi w kierunku Bramy Słońca, i w końcu, najczęściej używana, przez schody Świętego Kryspina, pozwala dojść w ciągu kilku minut do Bramy Żelaznej, gdzie czeka tramwaj, żeby zawieźć go do Chiado czy gdzie tam chce, może też przejść stamtąd na piechotę do placu Figueira, jeśli musi skorzystać z metra, tak jak dziś. Wydawnictwo znajduje się blisko alei Duque de Loule, zbyt daleko, zwłaszcza o tak późnej porze, żeby udać się piechotą aleją Wolności, niemal przez cały czas jej prawą stroną, bo nigdy nie lubił drugiej strony, nie wie dlaczego, wrażenie niechęci nie jest stałe, czasem się nasila, a czasem słabnie, i to w odniesieniu do obu stron ulicy, ale jakoś zawsze lepiej się czuł po prawej. Któregoś dnia, choć samego siebie nazwał maniakiem, zadał sobie trud oznaczenia na mapie miasta odcinków alei, które mu się podobały i które mu się nie podobały, i odkrył wtedy ku własnemu zaskoczeniu, że podobała mu się większa część alei po lewej stronie, lecz ze względu na stopień intensywności satysfakcji prawa strona w końcu wygrywała i właśnie prawą częściej chodził, spoglądając na lewą z żalem, że go tam nie ma. Rzecz jasna nie bierze tych drobnych obsesji zbyt serio, w końcu na coś się przydało bycie redaktorem, przecież całkiem niedawno w rozmowie z autorem Historii oblężenia Lizbony dowodził, że redaktorzy wiele wiedzą z literatury i życia, a rozumie się przez to, że to, czego z życia się nie nauczyli albo nie chcieli się nauczyć, poznali za sprawą literatury, szczególnie w kwestii tików i manii, wszak wiadomo aż za dobrze, iż nie istnieją bohaterowie normalni, w przeciwnym razie nie byliby bohaterami, wszystko razem może oznaczać, jak sądzę, iż Raimundo Silva przejął z poprawionych przez siebie książek zespół cech, które z upływem czasu przemieszały się z jego własnymi i w końcu stworzyły tę spójną, zarazem jednak pełną sprzeczności całość zwaną charakterem. Teraz znajduje się na schodach Świętego Kryspina, patrzy na psa łypiącego na niego oczyma, mógłby zadać sobie pytanie, do jakiej postaci książkowej jest teraz podobny, szkoda, że to zwierzę nie jest wilkiem, bo natychmiast nasunęłoby się skojarzenie ze świętym Franciszkiem albo świnią, i byłby świętym Antao albo lwem, i byłby świętym Markiem albo wołem, i byłby świętym Łukaszem albo orłem, i byłby Janem Ewangelistą, albo baranem, i byłby Chrzcicielem, nie wystarczy, że powiedzieliśmy, iż pies jest najlepszym przyjacielem człowieka, jeśli świat dalej będzie szedł w tym kierunku, może się okazać ostatnim. Pies potrafi być przyjacielem pod warunkiem, że mu się odwzajemni przyjaźń, jak myśli w tej chwili Raimundo Silva, stojąc twarzą w twarz z wygłodniałym zwierzakiem, aż za dobrze widać, że tutejsi mieszkańcy nie darzą sympatią psiego rodu, może są oni w prostej linii potomkami Maurów, którzy ze względów religijnych od dawien dawna nienawidzą psów, choć są, jedni i drudzy, braćmi w Allachu. Pies, z ponad ośmioma wiekami złego traktowania we krwi i w genach, uniósł głowę, aby wydać z siebie jęk żałości, bezwstydny skowyt rozgoryczenia, ale też beznadziei, prośby o jedzenie, skamlenie czy wyciąganie ręki bardziej jest objawem wewnętrznej rezygnacji niż zewnętrznym wyrazem cierpienia. Raimundo Silva nie ma wyznaczonej godziny spotkania, Do jutra, powiedziała pani doktor Maria Sara, ale już robi się późno, najgorszy jest ten pies, który nie pozwala mu iść swoją drogą, skamlenie przeszło w płacz, inaczej niż u ludzi, którzy najpierw płaczą, a dopiero potem wyją, zwierzę prosi, domaga się i błaga o kęs chleba, kość, jakby ten prosty człowiek był Bogiem we własnej osobie, używa się teraz bardzo trudnych do otworzenia albo przewrócenia kubłów na śmieci, dlatego konieczność jest tak nagląca, mój panie. Postawiony przed wyborem pomiędzy ruszeniem naprzód i wyrzutem sumienia, że to zrobił, Raimundo Silva postanawia wrócić do domu po coś, czego głodny pies nie odważy się zlekceważyć, wchodząc po schodach, patrzy na zegarek, Robi się późno, wszedł gwałtownie, wprawiając w przerażenie gosposię przyłapaną na oglądaniu telewizji, ale nie zwrócił na nią uwagi i poszedł do kuchni, przejrzał szuflady, garnki, otworzył lodówkę, pani Maria nie miała odwagi zapytać, Potrzebuje pan czegoś, ani nawet okazać zdziwienia, do czego ma pełne prawo, bo jak już wiadomo, została przyłapana in flagranti na lenieniu się w pracy i teraz stara się odzyskać pewność siebie, wyłączyła telewizor i przesuwa meble, hałasuje demonstracyjnie w szalonej pracy, to czysta strata czasu, bo Raimundo Silva, jeśli nawet zauważył popełnione przewinienie, nawet o nim nie pomyślał, tak bardzo był zaaferowany swoim spóźnieniem i dobrym uczynkiem, jakim będzie położenie przed psem zawiniętych w gazetę łupów, trochę gotowanej kiełbasy, plasterek tłustej szynki, trzy kawałki chleba, szkoda, że nie ma tam grubej kości na uspokojenie, podczas trawienia nie ma nic lepszego niż kość, żeby pobudzić ślinianki i wzmocnić zęby psa. Trzasnęły drzwi, Raimundo Silva już schodzi po schodach, pani Maria na pewno podeszła do okna popatrzeć, następnie wróciła, włączyła telewizor, nie straciła nawet pięciu minut telenoweli, to nic takiego.
Pies się nie poruszył, tylko spuścił łeb, warga zwisa mu tuż przy ziemi. Wystające żebra, jak u ukrzyżowanego Chrystusa, drżą mu przy kręgosłupie, ten pies to notoryczny idiota, upiera się żyć na schodach Świętego Kryspina, gdzie cierpi tak wielki głód, i gardzi bogactwem Lizbony, Europy, świata, jest to wszak bardzo powierzchowny osąd, nie chodzi o jakiś upór, ale o przypadek uporu zasługujący na szacunek, śmiałkowie nie pojmują natury problemu, na przykład, jakie trzęsienie ziemi nastąpiłoby w głowie tego psa, gdyby do znanych mu stu trzydziestu czterech stopni nagle dołożono jeszcze jeden, nie chodzi o to, że tak się stało, jest to zaledwie hipoteza, jak nieszczęśliwy poczułby się zwierzak w obliczu niemożliwej do pokonania otchłani, jeszcze pamiętamy, ile go kosztowało pójście za tym człowiekiem do Bramy Żelaznej, niektórych doświadczeń lepiej nie powtarzać. Z odległości trzech kroków Raimundo Silva widzi, jak pies podchodzi do rozłożonej gazety, zwierzak zastanawia się, czy powinien na niego patrzeć, aby uniknąć przewidywanego kopniaka, czy też rzucić się najedzenie, którego woń gwałtownie skręca mu kiszki, ślina ścieka mu po zębach, o psi boże, dlaczego tylu z nas przeznaczyłeś tak trudne życie, zawsze tak jest, bogów winimy za tamto czy owamto, podczas gdy to my wymyślamy i tworzymy wszystko, włączając w to odpuszczenie i wybaczenie tych i innych win. Raimundo Silva rozumie, że pies się boi, odsuwa się, pies podchodzi odrobinę, nos drży z niepokoju, nagle jedzenie przestało istnieć, zniknęło w dwóch szybkich kłapnięciach i blady, długi język wylizuje tłuszcz wsiąkły w gazetę. To żałosny widok, ofiarowany przez przeznaczenie Raimundowi Silvie, który nie pamięta już o pani doktor Marii Sarze i znienacka utożsamia się z postacią z opowiadań, której mu brakowało, z tym świętym Rochem, któremu pomógł właśnie pies, czas już był najwyższy, aby święty pomógł psu, dowodząc niniejszym, że w życiu za wszystko się odpłaca, nawet jeśli nie dokładnie tym samym, nasz to punkt widzenia, rzecz jasna, bo jak to widzą psy, nie wiemy, kim może być Raimundo Silva w oczach tego psa, powiedzmy, że istotą żywą z ludzką twarzą, by dopełnić kolekcji apokaliptycznych zwierząt, niech stanie się Raimundo Silva świętym Mateuszem, którego brakowało, jak on sobie poradzi z tak wielkim ciężarem.
Pewnie mu on jednak zbytnio nie ciąży, jeśli zważymy, z jaką szybkością zaczął zbiegać po schodach, przypomniawszy sobie nagle o pani doktor Marii Sarze, która już pewnie na niego czeka, teraz tylko taksówka może go zawieźć na czas, a życie nie pozwala na nadmierne zbytki, niech diabli porwą psa, ja samarytaninem, na pewno nie wróciłbym do domu po jedzenie, gdyby jakaś staruszka żebrała na schodach Świętego Kryspina, no tak, gdyby to była staruszka, to może tak, ale założę się, że gdyby to był staruszek, to już nie, to ciekawe, jak sama dobroć, zakładając, że o niej właśnie mówimy, czasami jest jak guma, rozciąga się i kurczy, potrafi objąć całą ludzkość albo tylko jedną osobę, jest samolubna, tak właśnie, dobra tylko dla samej siebie, jednakże dobry uczynek odświeżył duszę, zwierzak zachowa wdzięczność, choć przy takim głodzie ta skromna strawa wystarczyła tylko na zatkanie dziur w zębach, biedne zwierzątko, to tylko wyraz współczucia, bo nie jest w końcu aż taki mały, wspaniałe zwierzę, wszystkie są wspaniałe, nawet te najostrożniejsze, które nigdy nie wychodzą na ulicę albo wychodzą na smyczy z zasłoniętymi genitaliami, ten przynajmniej jest wolny, cieszy się wolnymi sukami, ale niewiele się nacieszy, jeśli nigdy nie opuszcza schodów Świętego Kryspina. W tej chwili Raimundo Silva świadomie przerwał strumień myśli, któremu się poddał, gdy wiozła go taksówka, odczuł nagły przypływ złego samopoczucia, nie fizycznego, poddał się raczej jak ktoś, kto zasnął był w sobie i nagle się obudził i krzyknął, zobaczywszy, że otaczają go nieprzeniknione ciemności, dlatego powtórzył, czekając, aż minie przestrach, Jeśli nigdy nie opuszcza schodów Świętego Kryspina, o kim ja mówię, zapytał, taksówka wjeżdżała w górę ulicą Srebrną, a on siedział w środku, w końcu należał do gatunku ludzi, nie psów, i mógł opuścić schody Świętego Kryspina zawsze, kiedy tego wymagały okoliczności albo kiedy przyszła mu na to ochota, czego w tej chwili dowodzi, jedzie do wydawnictwa porozmawiać z panią doktor Marią Sarą, która szefuje redaktorom, aby oddać jej poprawiony tekst tomiku poezji, a może zdecyduje potem nie wracać do domu, skończył książkę, choć tak cienką, że niemal nie wygląda na książkę, postąpi więc wedle swego zwyczaju, zje coś w restauracji, pójdzie do kina, choć prawdopodobnie nie ma przy sobie wystarczającej sumy na tak szeroki program, w myślach dokonuje obliczeń, sprawdza licznik taksówki, stara się sobie przypomnieć, ile ma w portfelu, i pogrążony w tych rachunkach zdaje sobie nagle sprawę, że nie wyjdzie z domu tego wieczoru, nie może zapominać, że rozpoczął nową książkę, nie, nie powieść Costy, rzucił okiem na zegarek, dochodzi piąta, taksówka sunie w górę aleją Duque de Loule, zatrzymuje się na światłach, rusza, Tam, jeśli można, i wyciągnąwszy pieniądze, aby zapłacić, upewnia się, że pieniędzy nie wystarczy na restaurację i kino, na jedno z dwóch tak, ale jedno bez drugiego nie ma sensu, Zjem kolację w domu i zajmę się tamtym, tamto to Historia oblężenia Lizbony, kiedyś już to powiedział, kiedy poprawiał książkę pod tym tytułem, w czasach swej niewinności.