Jak powszechnie wiadomo, ogromne są możliwości wyobraźni, czego dowiedziono tutaj po raz kolejny, kiedy Raimundo Silva zaczął odczuwać własne ciało, to, co w nim się działo, na początku delikatny wstrząs, ledwie zauważalny, następnie przyspieszone bicie serca, naglące. Raimundo Silva obserwuje ten proces z przymkniętymi oczyma, jakby przypominał sobie w myślach znaną stronę, i w spokoju czeka, aż krew powoli odpłynie jak morski przypływ opróżniający jaskinię, powoli, w miarowych odstępach czasu atakujący coraz to nowymi falami, lecz bezskutecznie, jest odpływ, to ostatnie podrygi, w końcu spływają jedynie grube strumienie wody, wodorosty leżą oklapłe na kamieniach, pośród nich chowają się w przerażeniu karłowate krabiki, pozostawiając na piasku ledwie widoczne ślady. Teraz, w stanie otępienia woli, zadaje sobie Raimundo Silva pytanie, skąd się wzięły i co chcą mu przekazać te groteskowe zwierzaki swoim nieprawdopodobnym sposobem poruszania się, niepokojącym, jakby natura w ten sposób antycypowała jego późniejsze zmieszanie, W przyszłości wszyscy będziemy krabami, pomyślał, i natychmiast wyobraźnia przedstawiła mu żołnierza Mogueime na brzegu zatoczki myjącego dłonie brudne od krwi i patrzącego na uciekające kraby, podążając w prawo, nisko przy ziemi, kryją w mętnej wodzie swe ziemiste pancerze. Wizja rozpłynęła się natychmiast, przyszła następna, jak przesuwane slajdy, znowu była zatoczka, ale teraz jakaś kobieta prała w niej bieliznę, Raimundo Silva i Mogueime wiedzieli, kim jest, powiedziano im, że to nałożnica rycerza Henryka, Niemca z Bonn, pojmana w Galicii, kiedy kilku krzyżowców wyprawiło się tam po wodę, pochwycił ją jakiś jego służący, jednak rycerz poległ w ataku razem ze służącym i kobieta została w obozie, sypia z tym lub owym, trzeba jednak uważać przy takich wypowiedziach, bo kilka razy wzięto ją wbrew woli, dwaj, którzy to zrobili, kilka dni później zostali zasztyletowani, nie wiadomo, kto ich zabił, w tak wielkim zgromadzeniu mężczyzn nie sposób uniknąć zaburzeń porządku i napaści, nie mówiąc już o tym, że mogła to być robota Maurów przekradających się do obozu, atakujących skrycie pod osłoną nocy. Mogueime zbliżył się do kobiety na kilka kroków, przysiadł na kamieniu i przygląda się jej. Ona się nie odwróciła, spostrzegła go kątem oka, gdy podchodził, rozpoznała po budowie ciała i sposobie chodzenia, ale jeszcze nie wiedziała, jak się nazywa, jedynie że jest Portugalczykiem, przy jakiejś okazji słyszała, jak rozmawiał po galisyjsku.
Miarowe poruszanie się bioder kobiety niepokoiło Mogueime. Zresztą przyglądał się jej od śmierci rycerza, a nawet jeszcze wcześniej, ale zwykły żołnierz, szczególnie średniowieczny, nie odważyłby się zadawać z kobietą bliźniego, choćby była tylko nałożnicą. Smucił się i wściekał, że później wzięli ją inni, ale ona nie została z żadnym, choć oni chcieliby tego, tak jak ci zasztyletowani, którzy tak bardzo jej pragnęli, że próbowali wziąć siłą. Mogueime, dla odmiany, nie chciał brać jej siłą, a już na pewno nie w tym szczerym polu, mnóstwo ludzi dookoła, żołnierze po służbie, giermkowie kąpiący muły swych panów, scena to pokojowa, w ogóle nie przypominająca sceny z oblężenia, szczególnie kiedy, tak jak teraz, odwrócimy się plecami do miasta i zamku i spojrzymy na spokojną powierzchnię wody w zatoczce tak wciśniętej w tym miejscu w głąb lądu, że nie dochodzi tu mocne falowanie rzeki, a dalej wzgórza z drzewami porozrzucanymi po ziemi a to żółtawej, a to ciemnozielonej, w zależności od tego, czy przykrywają ją wiecznie zielone krzaki, czy spalona letnim słońcem trawa. Jest gorąco, dochodzi południe, oczy muszą odwrócić się od wody, aby nie oślepiły ich rozbłyski słońca, nie oczy Mogueime, rzecz jasna, bo ten nie spuszcza wzroku z kobiety. Teraz ona wyprostowała się, unosi i opuszcza rękę, uderzając bieliznę, odgłos uderzeń niesie się po wodzie, to niemożliwy do pomylenia dźwięk, i jeszcze raz, i jeszcze raz, a potem zapada cisza, kobieta składa zmęczone ręce na białym kamieniu, dawnej rzymskiej steli nagrobnej, Mogueime patrzy i nie rusza się, to wtedy wiatr przynosi przeciągły krzyk almuadema, niemal niedosłyszalny z tej odległości, lecz pomimo to rozpoznawalny dla ucha kogoś, kto nie zna wprawdzie języka arabskiego, lecz od ponad miesiąca słyszy go trzy razy dziennie. Kobieta nieznacznie przechyla głowę w lewo, jakby chciała lepiej usłyszeć wezwanie, a ponieważ Mogueime znajduje się z tej strony, trochę z tyłu, niemożliwością byłoby, aby nie spotkały się ich oczy. Całe fizyczne pożądanie Mogueime pierzchło w okamgnieniu, jedynie serce poczęło walić jakby w panice, nie sposób prowadzić dalej badania tej sytuacji, jako że trzeba mieć na względzie prymitywizm czasów i uczuć, zawsze ryzykuje się popadniecie w anachronizm, którym byłoby na przykład umieszczenie diamentów w żelaznych koronach albo fantazjowanie na temat wyszukanych erotycznych zachowań ciał, które zadowalają się pospiesznym dążeniem do spełnienia. Lecz żołnierz Mogueime wykazał już, iż odbiega nieco od przeciętności, kiedy obserwowaliśmy debatę na temat zdobycia Santarem, gwałtu i podrzynania gardeł kobiet Maurów, a skoro okazał się uległym wobec pokus bujnej fantazji, może też paradoksalnie w tej jego skłonności, jeśli prawda powinna wyprzedzać wszystkie inne rzeczy, odnajdziemy przyczynę jego odmienności, w wątpliwości, w późniejszym pokrętnym przedstawianiu faktów i weryfikowaniu kierujących nim motywów, w niewinnym pytaniu na temat wpływów, jakie każdy z nas wywiera na czyny innych ludzi, bez naszej wiedzy i przy celowym pogardzaniu tym, który usiłuje być ich jedynym autorem. Z bosymi stopami na grubym i wilgotnym piasku Mogueime odczuwa ciężar całego ciała, jakby zespolił się z kamieniem, na którym siedzi, nawet gdyby trąby królewskie w tej chwili zagrały do ataku, prawdopodobnie by ich nie usłyszał, odbija mu się echem w głowie krzyk almuadema, patrzy na kobietę i ciągle go słyszy, a gdy ona w końcu odwraca wzrok, zapada absolutna cisza, to prawda, że dookoła rozbrzmiewa wiele dźwięków, lecz należą do innego świata, muły parskają i piją ze strumienia wpływającego do zatoczki, a ponieważ nie istnieje chyba lepszy sposób na to, by zacząć, Mogueime pyta kobietę, Jak ci na imię, jak wiele razy zadawaliśmy to pytanie od początku świata, Jak ci na imię, pytamy, dodając czasem nasze własne imię, Ja nazywam się Mogueime, żeby przetrzeć szlak, a potem czekamy na odpowiedź, jeśli nadejdzie, jeśli nie odpowie się nam ciszą, lecz nie ten to przypadek tym razem, Mam na imię Ouroana, odparła.
Kartka z numerem telefonu ciągle leży na biurku, nic prostszego niż wykręcić sześć cyfr, a z drugiej strony, o kilka kilometrów stąd, usłyszymy głos, tak proste, nie interesuje nas w tej chwili, czy Marii Sary, czy jej męża, musimy zwrócić uwagę na różnice pomiędzy tymi i tamtymi czasami, aby porozmawiać, a także aby zabić, trzeba się zbliżyć, tak uczynili Mogueime i Ouroana, ona siłą została tu doprowadzona z Galicii, nałożnica krzyżowca, który już wyzionął ducha, a potem praczka szlachty zarabiająca w ten sposób najedzenie, a on, zdobywszy Santarem, przybył tu w poszukiwaniu większej chwały pod ogromnymi murami Lizbony. Raimundo Silva wykręca pięć cyfr, brakuje mu tylko jednej, jednak nie decyduje się, udaje, że już smakuje przewidywane szczęście, to dreszcz niepokoju, mówi sam do siebie, że jeśli będzie chciał, dokończy serię, wykona tylko jeden gest, ale nie chce, szepcze, Nie mogę, i odkłada słuchawkę, jak człowiek znienacka zrzucający z ramion wielki, przytłaczający go ciężar. Wstaje, myśli, Chce mi się pić, i idzie do kuchni. Napełnia szklankę wodą z kranu, pije powoli, rozkoszuje się chłodem wody, to prosta przyjemność, może najprostsza ze wszystkich, szklanka wody, kiedy trapi nas pragnienie, a kiedy pije, wyobraża sobie strumień wpadający do zatoczki i muły muskające chrapami lustro wody siedemset czterdzieści lat temu, giermkowie zachęcali je pogwizdywaniem, to prawda, że nie ma zbyt wielu nowych rzeczy pod słońcem, sam król Salomon nie zdawał sobie sprawy, ile racji było w tym, co powiedział. Raimundo Silva odstawił szklankę, odwrócił się, na kuchennym stole leżała kartka, zwyczajowe i niepotrzebne wyjaśnienie gosposi, Wyszłam, posprzątałam wszystko, ale tym razem to nie to, ani słowa o jej obowiązkach, to inna wiadomość, Zadzwoniła do pana jakaś kobieta, prosi, żeby pan zadzwonił pod ten numer, i Raimundo Silva nie musi nawet biec do gabinetu, aby sprawdzić, że to ten sam numer, który znajduje się na pogniecionej kartce, ten, którego zdobycie tyle go kosztowało. Albo nie-zgubienie.
Powód, dla którego Raimundo Silva nie zadzwonił do Marii Sary, był tyle prosty, co skomplikowany, stwierdzenie to już na pierwszy rzut oka przedstawia się jako niezbyt precyzyjne i nielogiczne, jako że te przymiotniki mogłyby zostać użyte w swym ścisłym znaczeniu dla określenia rozumowania, którym rzeczony powód musiał się podporządkować. Tak jak w klasycznych powieściach kryminalnych esencją zagadnienia jest czas, to znaczy okoliczność, że Maria Sara zadzwoniła, kiedy Raimunda Silvy nie było w domu, o nie znanej godzinie, mogło się to wydarzyć zarówno kilka minut po jego wyjściu, jak i na minutę przed wyjściem gosposi z domu, a ta godzina również pozostaje niewiadomą, by wspomnieć tylko te skrajne możliwości. W pierwszym przypadku upłynęły ponad cztery godziny, zanim Raimundo Silva otrzymał wiadomość, w drugim, sądząc po zwyczajach gosposi, jakieś trzy. Po dokładnym rozważeniu wszystkiego dojdziemy do wniosku, że jeśli Maria Sara czekała, aż oddzwoni, miała wystarczająco dużo czasu, by pomyśleć, że być może Raimundo Silva wrócił do domu bardzo późno, w godzinach, w których nie jest przyjęte dzwonić do nikogo, szczególnie zaś do osoby chorej. Mimo że, wyrażenie zawężające, ale nie ironiczne, choroba nie była aż tak ciężka, by nie zdołała własną ręką sięgnąć po telefon i zadzwonić do tego domu nieopodal zamku, gdzie Raimudo Silva poszukuje odpowiedzi na pytanie, Czego ona ode mnie chce, lecz jej nie odnajduje. Przez resztę wieczoru i nocy przed zaśnięciem rozwinął je Raimundo Silva w nieskończone wariacje na zadany temat, przechodząc od prostoty do złożoności, od ogólności do szczegółu, od zwykłej prośby o informacje, co byłoby absurdalne, wziąwszy pod uwagę okoliczności, do jeszcze bardziej absurdalnej ochoty wyznania mu miłości, ot tak, przez telefon, jak ktoś nie mogący już się oprzeć słodkiemu kuszeniu. Złość na samego siebie za to, że pozwolił się porwać szaleńczej myśli o tej hipotezie, osiągnęła takie rozmiary, że dając wyraz swemu złemu nastrojowi, poszedł do białej róży rzeczywiście więdnącej w samotności i wyrzucił ją do śmieci, uderzając potem silnie klapą wiadra, jakby chciał przypieczętować ostateczny wyrok, Jestem idiotą, powiedział na głos, ale nie wyjaśnił, czy jest nim dlatego, że pozwolił, by myśli zabrnęły tak daleko, czy dlatego, że w taki sposób pastwił się nad niewinnym kwiatem, który zachował świeżość przez kilka dni i zasługiwał na spokojne umieranie, w delikatnym upadku, zachowując resztkę zapachu i schyłkowej bieli w intymnym sercu. Należy jednak dodać, że kiedy już leżał w łóżku, w środku nocy, nie mogąc zasnąć, wstał i poszedł do kuchni, wysunął spod komina wiadro ze śmieciami i wydobył z niego sponiewierany kwiat, delikatnie go oczyścił i opłukał pod strużką wody, aby nie zniszczyć osłabionych płatków, po czym na powrót włożył do wazonu, wsparł opuszczoną koronę na stosie książek, na którego szczycie leżała Historia oblężenia Lizbony, egzemplarz nie znajdujący się w obiegu, cóż za interesujący zbieg okoliczności. Ostatnią myślą Raimunda Silvy przed zaśnięciem było, Jutro zadzwonię, oświadczenie stanowcze, tak zgodne z jego pełnym wahania charakterem, jakby zostało wygłoszone po podjęciu rzeczywistej decyzji przez osobę bardziej śmiałą, rzecz w tym, że nie wszystko można zrobić dzisiaj, wystarczy już stanowczości, kiedy nie zostawiamy jakiejś sprawy na pojutrze.