Redaktor ma imię, brzmi ono Raimundo. Już czas najwyższy, byśmy poznali osobę, o której tak niedyskretnie mówiliśmy, jeżeli imię i nazwisko kiedykolwiek mogły wnieść coś nowego do znanych elementów opisu, wieku, wzrostu, wagi, budowy ciała, odcienia skóry, koloru oczu i włosów oraz ich rodzaju, czy są proste, kędzierzawe i kręcone, czy w ogóle już ich nie ma, tembru głosu, czystego czy chropawego, charakterystycznej gestykulacji, sposobu chodzenia, zważywszy na to, że jeśli nawet wiemy to wszystko, a czasem znacznie więcej, i tak nam to nie wystarcza, nie potrafimy nawet wyobrazić sobie, czego nam brakuje. Może tylko jednej zmarszczki albo kształtu paznokci lub grubości nadgarstka, może zarysu brwi albo dawnej i niewidocznej blizny lub nazwiska, które nie zostało wypowiedziane, w tym wypadku Silva, pełne imię i nazwisko brzmi Raimundo Silva, w ten sposób przedstawia się, kiedy musi to zrobić, pomijając Benvindo, którego nie lubi. Nikt nie jest zadowolony z tego, co przynosi mu los, taka jest ogólna prawda i Raimundo Silva, który nade wszystko powinien doceniać imię Benvindo, znaczące dokładnie to, co obwieszcza, witaj w życiu, mój synu, ale nie, drogi panie, nie lubi tego imienia, mawia, że na szczęście zanikła już tradycja, zgodnie z którą rodzice chrzestni decydowali o delikatnych kwestiach onomastyki, chociaż przyznaje, iż podoba mu się bardzo bycie Raimundem z powodu jakiegoś uroczystego czy pradawnego brzmienia tego słowa. Rodzice Raimunda spodziewali się otrzymać dla dziecka część dóbr pani, która została jego matką chrzestną, dlatego to, uchybiając tradycji każącej nadać chłopcu imię ojca chrzestnego, dodano imię kumy zmienione na rodzaj męski. Przeznaczenie nie zajmuje się wszystkimi sprawami w taki sam sposób, doskonale o tym wiemy, lecz w tym wypadku można rozpoznać pewną zbieżność pomiędzy dobrami, które nigdy nie przyniosły nic dobrego, i tak zdecydowanie odrzucanym imieniem, nie należy jednak podejrzewać istnienia związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy zawodem i odrzuceniem. W przypadku Raimunda Benvinda Silvy powody, które w pewnych momentach jego życia były przyczyną gorzkiej frustracji, dzisiaj są natury czysto estetycznej, bo niezbyt dobrze brzmią mu dwa gerundia obok siebie, oraz, by tak rzec, etycznej i ontologicznej, bo zgodnie z jego pozbawionym złudzeń rozumieniem jedynie bardzo czarna ironia mogłaby pozwolić wierzyć, że ktokolwiek jest rzeczywiście mile widziany na tym świecie, co nie zmienia faktu, że niektórzy są na nim doskonale ustawieni.
Z balkonu, krótkiego, starego wykusza pod drewnianym daszkiem, widać rzekę, ogromną niczym morze, które oczy potrafią ogarnąć pomiędzy promieniami czerwonej kreski mostu i mokradeł Pancas i Alcochete. Zimna mgła zasnuwa horyzont, przybliża go niemal na wyciągnięcie ręki, widzialne miasto zostało zredukowane do jednej ze swych części, z katedrą w połowie zbocza i tarasowo schodzącymi w dół dachami domów aż do mętnej, burej wody, w której przelotnie otwiera się biały wir, gdy przepływa szybki statek, inne pokonują odmęty z trudem, są ciężkie, jakby walczyły ze strumieniem rtęci, porównanie to stosowniejsze byłoby nocą, nie teraz. Raimundo Silva podniósł się z łóżka nie tak wcześnie, jak to ma w zwyczaju, pracował w nocy długo, przewlekle i kiedy wstał rano i otworzył okno, uderzyła go w twarz mgła gęstsza niż ta, którą widzimy o tej godzinie, w południe, kiedy to pogoda będzie się musiała zdecydować, czy się zachmurzyć, czy rozwiać, zgodnie z ludowym powiedzeniem. Wtedy wieże katedry były tylko zamazanym szkicem, z Lizbony zostało niewiele więcej niż zgiełk głosów i nieokreślonych dźwięków, rama okienna, pierwszy dach, samochód stojący na ulicy. Ślepy almuadem zawołał w przestrzeń rozjaśnionego poranka, szkarłatnego, a zaraz potem błękitnego, będącego kolorem powietrza pomiędzy ziemią, która tutaj jest, i niebem, które nas okrywa, gdybyśmy chcieli uwierzyć swoim niedoskonałym oczom, z którymi przyszliśmy na świat, lecz redaktor, dziś niemal ślepy, jak almuadem, ledwie coś burknął, w sposób charakterystyczny dla kogoś, kto źle spał i kręcił się po męczących snach o oblężeniu, mieczach, pałaszach i procach, po przebudzeniu rozdrażniony tym, że nie może sobie przypomnieć, jak są zbudowane te wojenne machiny, mówimy o procach, a o głębokich rozmowach śnionych postaci również wiele moglibyśmy powiedzieć, ale nie ulegajmy więcej pokusie wyprzedzania faktów, teraz powinniśmy jedynie żałować straconej sposobności dowiedzenia się, jakimi machinami były owe proce, jak się je ładowało i uruchamiało, bo nierzadko w snach objawiają się wielkie tajemnice, a pośród nich nie wymieniamy numerów wygranej na loterii, co jest wielkim banałem, niegodnym szanującego się miłośnika snów. Jeszcze w łóżku Raimundo Silva, zakłopotany, zapytywał samego siebie, dlaczego ciągle myśli o procach zwanych po portugalsku balearycznymi albo fundibulos, jak też mawiano, trafiając z jednakową skutecznością, baleary nie mają pewnie nic wspólnego z wyspami o tej samej nazwie, pochodzą od balas, czyli pocisków, a pociski, jak wiemy, są kulami, kamieniami, które maszyny wystrzeliwują w mury i ponad nimi, żeby spadały na domy i przerażonych ludzi w środku, ale pocisk nie jest słowem z tamtych czasów, słów nie można lekkomyślnie przenosić stąd tam i stamtąd tu, zaraz pojawia się ktoś, kto mówi, Nie rozumiem. Zasnął, leżał tak dziesięć minut, a obudziwszy się ponownie, teraz z jasnym umysłem, odsunął od siebie myśli o machinach, które uparcie powracały i pozwolił, by obrazy mieczy i szamszirów [1] zawładnęły jego duszą, uśmiechnął się w półmroku sypialni, bo doskonale wiedział, iż chodziło o typowe symbole falliczne, z pewnością przywołane do snu przez Historię oblężenia Lizbony, lecz zakorzenione w nim samym, jeśli ktoś wątpi w to, że broń sieczna i kłująca ma pewnie wbite korzenie, wystarczy rzucić okiem na puste łóżko obok niego, aby wszystko zrozumieć. Leżąc na plecach, skrzyżował ramiona, tak że zasłaniały oczy, wymamrotał zupełnie banalnie, Kolejny dzień, nie słyszał almuadema, jak sobie radził głuchy Maur, żeby nie opuścić modlitwy, szczególnie z rana, pewnie prosił sąsiada, W imię Allacha, wal w drzwi mocno i nie przestawaj walić, dopóki nie wyjdę otworzyć. Cnota nie jest łatwa do praktykowania jak nałóg, ale można jej dopomóc.
W tym domu nie mieszka kobieta. Dwa razy w tygodniu przychodzi tutaj osoba płci żeńskiej, ale proszę nie myśleć, że wolne miejsce w łóżku ma związek z tymi wizytami, odmienne to potrzeby, wyjaśnijmy w tym miejscu od razu, że dla zaspokojenia gwałtowniejszych dolegliwości ciała redaktor schodzi do miasta, angażuje, zaspokaja się i płaci, zawsze musiał płacić, cóż zrobić, nawet kiedy nie czuje się usatysfakcjonowany, bo to słowo ma nie tylko jedno znaczenie, jak się powszechnie mniema. Przychodzącą kobietę nazywamy pomocą domową, zajmuje się jego ubraniami, porządkuje i sprząta mieszkanie, nastawia wielki garnek zupy, zawsze tej samej, z białej fasoli i włoszczyzny, co wystarcza na kilka dni, nie chodzi o to, że redaktor nie lubi innych zup, ale woli je zjadać w restauracji, do której chodzi raz na jakiś czas, bez zbytniej gorliwości. Nie ma więc kobiety w tym domu ani nigdy nie było. Redaktor Raimundo Benvindo Silva jest kawalerem i nie myśli o małżeństwie, Mam ponad pięćdziesiąt lat, mawia, kto by mnie teraz pokochał albo kogo ja miałbym pokochać, zwłaszcza że kochać jest znacznie łatwiej, niż być kochanym, wszyscy to wiedzą, i ten komentarz, o którym można powiedzieć, że brzmi jak echo dawnego bólu, teraz zmienione w zdanie ku nauce zaufanych, ten komentarz, jak i poprzedzające go pytanie, kieruje do samego siebie, gdyż jest mężczyzną zbyt skrytym, by wylewać swoje żale przed przyjaciółmi i znajomymi, bo z pewnością takich ma, sądząc po sposobie bycia, chociaż prawdopodobnie nie trzeba będzie zwoływać ich, żeby weszli do historii. Nie ma rodzeństwa, rodzice zmarli nie za późno ani nie za wcześnie, rodzina, jeśli jakaś pozostała, rozproszyła się, wiadomości od niej, kiedy przychodzą, niewiele wnoszą do spokoju nieposiadania jej, radość przeminęła, pogrążać się w żałobie nie warto i jedyną rzeczą, którą naprawdę postrzega jako bliską, jest książka poprawiana w danej chwili, dopóki trwa, błąd, który należy wykorzenić, a także od czasu do czasu niepokój, który nie powinien go trapić, oto chylą czoła autorzy, zbierający owoce chwały z takich powodów, jak obecne zmartwienie z powodu balearycznych proc, co wróciły mu do głowy i nie chcą wyjść. Raimundo Silva wstał w końcu, poszukał stopami bamboszy, Kapci, kapcie to słowo chrześcijańskie, i wchodząc do gabinetu, włożył szlafrok na piżamę. Bardzo rzadko pomoc domowa składa mu uroczystą deklarację na temat konieczności wyczyszczenia książek z kurzu, przypominającego, szczególnie na wyższych półkach, gdzie gromadzą się te, do których bardzo rzadko się zagląda, aluwialny namuł liczący setki lat, czarny kurz, jakby popiół pochodzący nie wiadomo skąd, nie z papierosów, bo redaktor od dawna już nie pali, to pył czasu, i wszystko zostało wyjaśnione. Nie wiadomo dlaczego zadanie zawsze jest odwlekane, co, jak należy przypuszczać, nie martwi zbytnio służącej, w swych własnych oczach usprawiedliwionej dobrymi chęciami, dlatego przy każdej okazji powtarza, Ale proszę pamiętać, że to nie moja wina.
Raimundo Silva przeszukuje słowniki i encyklopedie, szuka pod bronią, pod średniowieczem, szuka machin wojennych i natrafia na pospolite opisy arsenału z epoki, są to wiadomości elementarne, wystarczy powiedzieć, że w owym czasie nie sposób było wycelować i zabić człowieka stojącego o dwieście kroków, wielka szkoda, a podczas polowania, jeśli nie było pod ręką łuku ani psa, myśliwy musiał zbliżyć się do łap niedźwiedzia albo do rogów jelenia czy do szabli dzika, dzisiaj jedynie korrida zachowuje jeszcze podobieństwo do tak ryzykownych przygód, toreadorzy są ostatnimi mężczyznami w dawnym stylu. W żadnym miejscu tych opasłych tomów nie wyjaśnia się, żaden rysunek nie daje chociażby przybliżonego wyobrażenia o tym, jak wyglądało to śmiercionośne urządzenie, co tyle strachu napędzało Maurom, lecz ten brak nie jest nowością dla Raimunda Silvy, teraz chciałby odkryć, dlaczego ta proca nazywała się balearyczna, i przeskakuje z książki do książki, szuka, niecierpliwi się, a w końcu nieoceniony, wspaniały Bouillet poucza go, że mieszkańcy Balearów byli uważani w starożytności za najlepszych łuczników znanego świata, który był, rzecz jasna, całym światem, i od tego wyspy wzięły swoją nazwę, wszak po grecku rzucać znaczy balio, nic bardziej oczywistego, nawet zwykły redaktor jest w stanie dostrzec prostą linię etymologiczną łączącą balio z Balearami, błąd, skoro mowa o procy, polegał na tym, że napisano balearyczna, podczas gdy balearska jest formą poprawną, panie doktorze. Niemniej Raimundo Silva nie poprawia, uzus utworzył swoje prawa, jeśli nie stworzył wszystkich praw, a przede wszystkim, według pierwszego przykazania dekalogu redaktora, który pragnie wspiąć się na wyżyny świętości, należy unikać naprzykrzania się autorom. Odłożył książkę na miejsce, otworzył okno i wtedy właśnie mgła uderzyła go w twarz, gęsta, nieprzenikniona, gdyby w miejscu wież katedralnych jeszcze znajdowała się almadena głównego meczetu, na pewno nie mógłby jej dostrzec, bez względu na to, jak bardzo była wysmukła, eteryczna, niemal niematerialna, i wtedy, gdyby nastała ta godzina, głos almuadema spływałby z białego nieba, prosto od Allacha, tym razem wysławiającego sam siebie, nie moglibyśmy więc go poprawić, bo Allach, będąc tym, kim jest, z pewnością dobrze siebie zna.
W środku poranka zadzwonił telefon. Dzwonili z wydawnictwa, chcieli wiedzieć, jak idzie korekta, najpierw rozmawiał z Mónicą z produkcji, która jak wszyscy pracujący w tym dziale, ma nieznośny nawyk majestatycznego tytułowania, Panie Silva, powiedziała, Produkcja pyta, zupełnie jakby oznajmiała, Jego Wysokość Król pragnie wiedzieć, i powtarza, tak jak powtarzali heroldzi, Produkcja pyta o korektę, czy potrzebuje pan jeszcze dużo czasu, aby oddać tekst, ale ona, Mónica, jeszcze nie spostrzegła, po tylu latach wspólnego życia, że Raimundo Silva nie znosi, kiedy nazywają go Silva, ot tak, po prostu, nie chodzi o to, że denerwuje go pospolitość nazwiska, tak samo popularnego jak Santos czy Sousa, ale dlatego, że brakuje mu Raimunda, odpowiedział więc sucho, niesprawiedliwie, raniąc tak delikatną osobę, jaką jest Mónica, Proszę powiedzieć, że jutro będzie gotowe, Powiem, panie Silva, powiem, i więcej nic nie dodała, bo słuchawkę przejęła gwałtownie inna osoba, Mówi Costa, Tu Raimundo Silva, może odpowiedzieć redaktor, Już wiem, potrzebuję tego tekstu jeszcze dzisiaj, mam napięte terminy, jeśli nie przekażę książki do druku jutro rano, zrobi się potworny bałagan, a wszystko z powodu korekty, Czas wykonania korekty nie przekracza średniej dla książek tego rodzaju, o takim temacie i liczbie stron, Niech mi pan tu nie wyskakuje ze średnimi, chcę mieć wykonaną pracę, Costa zaczął mówić głośniej, to znak, że w pobliżu znajduje się jakiś szef albo dyrektor, może sam właściciel. Raimundo Silva odetchnął głęboko, zaoponował, Pośpieszna korekta może skończyć się serią błędów, A książki, które wychodzą z opóźnieniem, oznaczają straty, nie ma wątpliwości, właściciel jest świadkiem tej rozmowy, lecz Costa dodaje, Lepiej przepuścić kilka literówek, niż stracić jeden dzień sprzedaży, niech pan o tym pamięta, nie, właściciela tam nie ma, ani dyrektora, ani szefa, Costa nie mówiłby z taką łatwością o wyższości tempa nad starannością, To kwestia kryteriów, odparł Raimundo Silva, a Costa nieugięcie, Niech mi pan nie mówi o kryteriach, doskonale znam pańskie, moje są bardzo proste, potrzebuję tego tekstu jutro, niezawodnie, niech pan to zrobi, jak chce, odpowiedzialność spada na pana, Powiedziałem już Mónice, że jutro będzie gotowe, Jutro ta książka musi wejść na maszyny, Wejdzie, proszę przysłać kogoś o ósmej, To za wcześnie, o ósmej wszystko jest jeszcze zamknięte, No to niech pan przyśle kogoś, kiedy pan chce, nie mogę tracić czasu na rozmowy, i rozłączył się. Raimundo Silva jest przyzwyczajony, nie bierze sobie zbytnio do serca impertynencji Costy, opryskliwość bez złośliwości, biedny Costa, który nie przestaje mówić o produkcji, produkcja zawsze musi być w porządku, tak mawia, tak, proszę pana, autorzy, tłumacze, redaktorzy, plastycy, ale gdyby nie nasza produkcyjka, chciałbym zobaczyć, na co by się wam zdała ta cała wiedza, wydawnictwo jest jak drużyna piłki nożnej, pełno ozdóbek na czele, koronkowe podania, dryblingi, zagrania głową, ale jeśli bramkarz będzie jakimś paralitykiem albo reumatykiem, to już po sprawie, żegnaj tytule mistrzowski, i Costa podsumowuje, tym razem algebraicznie, produkcja jest dla wydawnictwa tym, czym bramkarz dla drużyny. Costa ma rację.