Raimundo Silva niewiele zjadł na kolację, pisał do późna, a kiedy nadeszła pora snu, zdał sobie sprawę, że nie zdoła rozłożyć łóżka, położyć się w świeżej pościeli ani nawet zaburzyć harmonii poduszki. Wyjął z szafy dwa koce i zaniósł do saloniku, położył się na wąskiej kanapie i tam zasnął.
Zwykle uważa się za przejaw niedoścignionej odwagi pozwolenie skazanemu na śmierć, by wydał rozkaz do strzału plutonowi egzekucyjnemu, i nawet zdeklarowani pacyfiści albo najwięksi tchórze z pewnością choć raz w życiu śnili o takim pełnym chwały końcu, szczególnie jeśli przeżyłby ktoś, kto mógłby zaświadczyć o ich bohaterstwie, bo chwała wewnętrznych blizn nie cieszy się tak wielkim uznaniem. I rzeczywiście, trzeba było przyjść na świat z nerwami wydzierganymi gęstym ściegiem, albo skoro są drżące i kruche, musi się posiadać miłość wybijającą się ponad przeciętną, miłość ojczyzny albo jej podobną, aby naszym ochrypłym, a w chwilę potem już na zawsze zamilkłym głosem zawołać, Ognia, w jakiś sposób uwalniając od winy sumienie zabójców i wynosząc samego siebie w ostatniej chwili na wyżyny najwyższego poświęcenia i oddania sprawie. Jest bardzo prawdopodobne, że zwyczajowa sceneria takich zdarzeń, szczególnie w ich wersjach filmowych, sprzyja uniesieniom zdolnym do przekształcenia każdej, nawet najbardziej banalnej postaci w bohatera tylko przez przypadek nieobecnego w miejscu dramatycznego wydarzenia właśnie dlatego, że dzisiaj udał się do kina, żeby zobaczyć, jak aktor odegrał scenę śmierci albo jak zginął raz na zawsze bezimienny bohater. Nie ma żadnej złośliwej insynuacji w tej wątpliwości, jedynie wydaje nam się pewne, że żaden skazany na krzesło elektryczne albo szubienicę, albo gilotynę, albo garotę, albo na stos, nie wydał polecenia włączenia prądu albo otwarcia zapadni, albo opuszczenia ostrza, albo zapalenia zapałki, może dlatego, że te rodzaje śmierci są pozbawione godności, nawet te o dłuższej tradycji w sztuce, może dlatego, że brak w nich czynnika wojskowego, ingerencji instytucji wojennej, gdzie ma zwyczaj mieszkać bohaterstwo, bo nawet jeśli skazany jest zwykłym cywilem, kule przebijające jego pierś jakby wynoszą go ponad przeciętność i stają się wiatykiem, glejtem, dzięki któremu będzie mu dozwolone, kiedy nadejdzie czas, wkroczyć do raju bohaterów, bez szarż i innych zasług, bo tam tracą znaczenie te ziemskie różnice.
Zatoczyliśmy tak wielkie koło tylko po to, żeby pokazać, jak ktoś, nie mając o tym pojęcia, może wydać rozkaz własnej śmierci, nawet jeśli nie pojawi się ona natychmiast, i jak w tym przypadku słowa wypowiedziane w zbożnym celu zmienią się we wściekłe węże, które za nic w świecie się nie cofną. Było południe, almuademowie wspięli się na balkony almaden, aby zwołać wiernych na modlitwę, bo oblężenie i bitewny zgiełk nie wpłynęły na zmianę rytuałów wiary, i choć ten z głównego meczetu był świadom, że z każdej strony mogli go dostrzec chrześcijańscy żołnierze, szczególnie ci, którzy nacierali na Bramę Żelazną z tak bliska, nie zwracał na to uwagi, po pierwsze dlatego, że odległość nie była wystarczająca, aby dosięgnęła go zbłąkana strzała, po drugie dlatego, że jego własne słowa chroniły go przed niebezpieczeństwem, La ilaha illa llah, miał zawołać, Nie ma Boga nad Allacha, i na co by mu się to zdało, gdyby tak nie było. Stojąc więc przed pięcioma bramami, wojsko portugalskie tylko czeka na ten okrzyk, aby przypuścić ogólny i jednoczesny atak, pierwszy z trzech elementów planu ustanowionego przez naszego dobrego króla po wysłuchaniu opinii członków sztabu generalnego. Musimy przezwyciężyć pokusę, by rozkaz ataku ironicznie włożony w usta nieświadomych niczego Maurów określić mianem działania makiawelicznego, bo Machiavelli w tym czasie jeszcze się nie narodził, a i żaden z jego przodków z okresu zdobywania Lizbony albo wcześniejszy nie zasłynął na arenie międzynarodowej sztuką oszukiwania. Należy z wielką dbałością dobierać słowa i nigdy nie używać ich w odniesieniu do epok poprzedzających ich wejście w ogólny obieg idei, bo zawsze może się nas posądzić o anachronizm, co pośród zasługujących na naganę czynów w dominium pisarstwa znajduje się zaraz za plagiatem. Prawdę mówiąc, byliśmy już wtedy ważnym narodem, tak jak jesteśmy teraz, i nie trzeba było czekać trzy wieki na Machiavellego, aby wzbogacić praktykę i słownictwo politycznej przebiegłości, natychmiast nazywając to genialne posunięcie uderzeniem alfonsowym, Nie ma Boga nad Allacha, krzyczy almuadem i Portugalczycy jak jeden mąż ruszają szturmem na bramy miasta, krzycząc dla dodania sobie animuszu, chociaż bystry, ale bezstronny obserwator mógłby dostrzec niedostatek wiary w biegnących zastępach, jakby nie wierzyli, że tak niewielu może zajść tak daleko. To prawda, że łuki i kusze wystrzeliwały prawdziwy deszcz strzał i bełtów w stronę blanek, aby usunąć z nich straże i uczynić więcej miejsca dla atakujących na pierwszej linii, którzy młotami i toporami próbują wyważyć drzwi, podczas gdy inni operują ciężkimi taranami, ale Maurowie nie oddawali pola, po pierwsze dlatego, że korzystali z ochrony, którą zapewniały im zbudowane naprędce daszki, po drugie, kiedy daszki zapaliły się od płonących strzał, zrzucili je z murów wprost na głowy Portugalczyków, którzy musieli się wycofać, przypaleni jak świnie podczas uboju. Po ugaszeniu żywych pochodni, dla osiągnięcia czego niektórzy żołnierze Mem Ramiresa musieli wskoczyć do wód zatoki, skąd wyszli, krzycząc i wzywając maści i pomad, artyleria uderzyła ponownie, teraz z większą roztropnością, używając przede wszystkim kamieni i twardych glinianych kul, bo diabelsko złośliwi Maurowie oddawali nam naszą własną amunicją i zdarzyło się nawet, że Portugalczyk zginął od strzały, którą wprzódy wypuścił w stronę Maurów, widać więc, że nikt nie umknie przed prze-znaczeniem. Takie przypadki, choć rzadko, zdarzają się na wojnie, szczególnie przy oblężeniach, podczas których wykorzystuje się wszystko, strzała wylatuje, strzała przylatuje, i gdyby nie zużywanie się materiału od nieustannego wykorzystywania, bitwa taka jak ta mogłaby się nigdy nie skończyć i w końcu doszlibyśmy do sytuacji skrajnej, w której zostałby nam tylko jeden człowiek mający do dyspozycji kompletny arsenał, tyle broni i nikogo, kogo można by zabić.
Z balkonu almadeny almuadem słyszał straszliwy tumult, jakże odmienny od wrzawy radosnych głosów, które dotarły do jego uszu w tym samym miejscu, kiedy odpłynęli krzyżowcy. Teraz nie musiał zbiegać na dół, żeby zgadnąć, co się wydarzyło, aż za dobrze wiedział, że wznowiono bitwę, ale nie był spokojny, choć krzyki jego braci nie były krzykami rozpaczy i klęski, ale odwagi, tak mu się zdawało i z pewnością tak też było, bo brak wzroku został mu zrekompensowany doskonałym słuchem, mimo zaawansowanego wieku. Na innych almadenach miasta z pewnością też wsłuchiwano się w zgiełk bitewny, sześciu, ośmiu, dziesięciu almuademów w dziesięciu meczetach umieszczonych pomiędzy niebem i ziemią, w nieprzeniknionym mroku. Wszyscy oni byli odpowiedzialni za ten atak, to oni wydali rozkaz, jednakże byli niewinni, nie łączyli wypowiedzianych słów z natychmiastowym i oczywistym ich efektem, każdy z nich pewnie rzekłby, Jakiż to zbieg okoliczności, woleli myśleć, że drżące jeszcze w powietrzu echo świętego wezwania do modlitwy, choć zmieszane już z rykiem i złorzeczeniem walczących, było jakby wyczuwalną obecnością Allacha broniącego miasta, wielka kopuła utworzona z miriad innych, mniejszych drżących kopuł schodzących z zamku w dół zbocza, aż do rzeki, podczas gdy Bogu chrześcijan z pewnością brakowało tarcz, aby bronić przed lecącymi z góry pociskami swych żołnierzy niedowiarków. Przerażone wrzawą psy szczekają na wzgórzach, wyszukują zaciszne miejsca i zaczynają zagrzebywać kości, do czegoś przecież musi im służyć instynkt, kiedy nawet ludzie wyposażeni w rozum wyczuwają zbliżanie się złych dni.
Ta aluzja do psów Maurów, to znaczy do psów, które jeszcze wtedy współżyły z Maurami, choć jako zwierzęta nieczyste, i które już niebawem zaczną swoim mięsem karmić wycieńczone ciała wyznawców Allacha, rzeczona aluzja, jak już mówiliśmy, przywodzi na myśl Raimundowi Silvie psa ze schodów Świętego Kryspina, jeżeli, wręcz przeciwnie, to nie on właśnie posłużył jako pretekst do wprowadzenia alegorycznego obrazka z owym krótkim komentarzem na temat rozumu i instynktu. Niemal zawsze aby złapać tramwaj, Raimundo Silva idzie do Bramy Słońca, chociaż musi przebyć większą odległość, i wraca tą samą drogą. Gdybyśmy go zapytali, dlaczego to robi, odpowiedziałby, że prowadząc siedzący tryb życia, dobrze jest od czasu do czasu przejść się piechotą, lecz nie jest to do końca prawda, rzeczywiście Raimundo Silva chętnie zszedłby po stu trzydziestu czterech stopniach, oszczędzając czas i korzystając z sześćdziesięciu siedmiu zgięć i rozprostowań każdego kolana, gdyby męska próżność nie kazała mu również wdrapać się na górę po tychże schodach, narażając się na zmęczenie trapiące wszystkich, którzy tędy przechodzą, co pozwala mu zrozumieć, dlaczego na świecie jest tak mało alpinistów. Kompromisowym rozwiązaniem byłoby zejście aż do Bramy Żelaznej, a potem wybranie podejścia łagodniejszego, ale równałoby się to przyznaniu, że płuca i nogi już nie są takie jak kiedyś, stwierdzenie to zaledwie hipotetyczne, bo okres dziarskości w życiu Raimunda Silvy należy do innego czasu niż historia oblężenia Lizbony. Dwa albo trzy razy, kiedy zdecydował się na tę drogę ostatnimi czasy, Raimundo Silva nie spotkał psa i pomyślał, że zmęczony czekaniem na życiodajną porcję i zniechęcony skąpstwem okolicznych mieszkańców wyruszył do miejsc bardziej obfitych w resztki jadła, albo może po prostu skończyło mu się życie od zbyt długiego czekania. Wspomniał swój litościwy gest i powiedział sam do siebie, że mógł go przecież powtórzyć, ale wiadomo, jak to jest z psami, żyją trapione idee fixe posiadania właściciela, nakarmienie i obdarzenie ich zaufaniem oznacza posiadanie ich na zawsze przy nodze, patrzą na nas z tą neurotyczną żądzą i nie ma innego wyjścia, niż założyć im obrożę, zapłacić za rejestrację i wprowadzić do domu. Alternatywą byłoby pozwolić im umrzeć z głodu, powoli, aby uniknąć wyrzutów sumienia, i jeżeli to możliwe, na schodach Świętego Kryspina, gdzie nikt nie przechodzi. Rozeszła się wiadomość, że otwarto nowy cmentarz w pobliżu zamku, w dole wzgórza, na lewo od królewskiego obozu, z powodu wysiłku, którego wymagało transportowanie poległych przez urwiska i kałuże aż na wzgórze Świętego Franciszka, dokąd docierali w okropnym stanie, a w panującym skwarze śmierdzieli gorzej niż żywi. Tak jak tamten, również cmentarz Świętego Wincentego jest podwójny, Portugalczycy po jednej stronie, obcokrajowcy po drugiej, co wydaje się wprawdzie marnotrawieniem przestrzeni, w końcu jednak wychodzi naprzeciw wrodzonemu wszystkim istotom ludzkim pragnieniu posiadania, a do jego zaspokojenia świetnie nadają się zarówno żywi, jak i martwi. Tutaj spocznie, kiedy nadejdzie jego pora, rycerz Henryk, który widzi, iż zbliża się inna jego godzina, godzina udowodnienia przydatności taktycznej wież oblężniczych, skoro bezpośredni atak na mury miasta, to znaczy pierwszy punkt planu strategicznego, zakończył się niepowodzeniem. Nie wie rycerz Henryk i nikt nie może go o tym poinformować, że chwila, w której spoczną na nim pełne nadziei oczy wojska, z pominięciem zazdrośników, bo już w owym czasie tacy istnieli, ta sama chwila będzie chwilą jego niefortunnej śmierci, niefortunnej z punktu widzenia wojskowego, bo był przeznaczony do innej, jeszcze wyższej chwały, ten, który przybył z tak daleka. Jednakże nie wyprzedzajmy faktów. Teraz chodzi o pochowanie trzydziestu poległych, bo tyle kosztowała próba zdobycia Bramy Żelaznej, i tych łodzie zawiozą na drugą stronę zatoki, po czym wniesie się ich na zaimprowizowanych noszach z nie ociosanych konarów. Na krawędzi wspólnego dołu zostaną rozebrani do naga, aby ich ubrania wykorzystali żywi, jeśli nie zesztywniały zbyt mocno od zakrzepłej krwi, a i tak znajdzie się ktoś mniej wybredny, kto je zabierze, co dowodzi, że po śmierci jesteśmy tak nadzy jak przyjmująca nas ziemia.