W gabinecie, jedynie by się zapoznać z nową pracą, Raimundo Silva przegląda zostawiony przez Costę oryginał, oby nie trafiła mi się teraz cała Historia Portugalii, bo nie zabrakłoby w niej następnych pokus z cyklu tak i nie, albo jeszcze jedna, może jeszcze bardziej ponętnie niedookreślona, nieskończonego być może, które nie zostawiłoby kamienia na kamieniu ani faktu na fakcie. W końcu jest to jednak tylko zwykła powieść, nie musi martwić się wprowadzeniem po niej tego, co już tam jest, wszak książki tego typu, opowiadając wydarzenia fikcyjne, zbudowane są wszystkie na fundamencie nieustającej wątpliwości, powściągliwie potwierdzanej świadomością, że nic nie jest prawdą i że trzeba udawać, iż nią jest, przynajmniej przez jakiś czas, aż nie będzie można wytrzymać niezaprzeczalnej oczywistości zmiany, wtedy powracamy do minionego czasu, bo tylko on jest prawdziwym czasem, i usiłujemy przywrócić chwilę, której nie potrafimy rozpoznać, która upłynęła, gdy przywracaliśmy inną, i w ten sposób cały czas gnamy do przodu, chwila za chwilą, cała powieść jest tym właśnie, rozpaczliwą, daremną walką o to, by przeszłość nie uległa definitywnemu zatraceniu. Nie udało się jeszcze tylko ustalić, czy to powieść nie pozwala człowiekowi zapomnieć, czy niemożność zapomnienia zmusza go do pisania powieści.
Raimundo Silva ma higieniczny nawyk udzielania sobie samemu wolnego dnia, kiedy kończy poprawiać książkę. To jakby odprężenie, oczyszczenie, i z tego powodu wychodzi ze swego domu na świat, spaceruje po ulicach, spędza czas na wernisażach, siada na ławce w parku, zabawia dwie godziny w kinie, nagle odczuwa konieczność wejścia do muzeum, aby obejrzeć jakiś obraz, ogólnie rzecz biorąc, prowadzi życie turysty nie mającego zamiaru wyjechać zbyt prędko. Nie zawsze jednak realizuje cały program. Nie należą do rzadkości dni, kiedy wraca do domu wczesnym popołudniem, ani nie zmęczony, ani nie znudzony, tylko dlatego, że wezwał go głos wewnętrzny, któremu nie warto się sprzeciwiać, w domu czeka na niego książka, następna, bo wydawnictwo, darzące redaktora szacunkiem i estymą, jeszcze nigdy nie zostawiło go bez pracy. Mimo tylu lat tak monotonnego życia, jeszcze powoduje nim ciekawość czekających na niego słów, konfliktów, tezy, opinii, zwykłej intrygi, tak było w przypadku Historii oblężenia Lizbony, nic w tym dziwnego, bo od czasów szkolnych zwykły przypadek albo własna wola nie skłoniły go nigdy do zainteresowania się tak odległymi wydarzeniami.
Jednakowoż tym razem Raimundo Silva przewiduje późny powrót do domu, może nawet pójdzie do kina na seans o północy, i nie musimy być szczególnie bystrzy, aby się domyślić, iż zależy mu na tym, by nie znaleźć się w bezpośrednim zasięgu Costy, gdy zostanie odkryte nadużycie, którego jest jednocześnie autorem i wspólnikiem, bo będąc autorem, popełnił błąd, i będąc redaktorem, nie poprawił go. Zresztą jest niemal dziesiąta, w drukarni już pewnie składają pierwsze ramy, zecer powolnymi i skrupulatnymi gestami zdradzającymi profesjonalistę wprowadza poprawki na stronach i zamyka skrzynki, niebawem zaczną szybko wyskakiwać kartki papieru opowiadające fałszywą Historię oblężenia Lizbony i także niebawem może zabrzmieć dzwonek telefonu, to dziwne, że jeszcze nie zadzwonił, i z drugiej strony usłyszy krzyczącego Costę, Błąd, którego nie da się wyjaśnić, panie Silva, na szczęście w porę na niego wpadłem, niech pan tu natychmiast przyjdzie, proszę wziąć taksówkę, pan jest odpowiedzialny za tę sprawę, nie, to nie sprawa na telefon, żądam pańskiej obecności przy świadkach, Coście z nerwów głos robi się coraz cieńszy, a Raimundo Silva, nie mniej zdenerwowany albo jeszcze bardziej ponaglany przez wyobraźnię, zaczyna się szybko ubierać, podchodzi do okna zobaczyć, jaka jest pogoda, zimno, ale niebo czyste. Na drugim brzegu wysokie kominy wyrzucają w niebo kłęby dymu, najpierw wznoszące się pionowo, aż wiatr odbierze im moc i utworzy z nich chmurę wolno przesuwającą się na południe. Raimundo Silva spuszcza oczy na dachy przykrywające dawne ziemie Lizbony. Opiera się rękoma o barierkę balkonu, czuje zimne i chropowate żelazo, teraz jest spokojny, tylko patrzy, nie myśli, i w tej samej chwili jego pustą duszę wypełnia myśl o tym, jak spędzić ten wolny dzień, by zrobić coś, czego nigdy w życiu nie zrobił, nie mają racji ci, którzy utyskują na jego krótkość, jeśli nie wykorzystują tego, co zostało im dane.
Porzucił balkon, poszedł do gabinetu, poszukał w szafie tekstu pierwszego czytania Oblężenia, jeszcze go miał, tak samo jak drugi i trzeci, oryginału nie, ten został w wydawnictwie po pierwszym czytaniu, włożył wszystko do papierowego worka i w tej chwili zadzwonił telefon. Raimundo Siłva wzdrygnął się, lewa ręka, powodowana przyzwyczajeniem, jeszcze wyciągnęła się w stronę telefonu, lecz zawisła w połowie drogi i cofnęła się, ten czarny przedmiot jest bombą zegarową gotową wybuchnąć, grzechotnikiem gotowym do ataku. Powoli, jakby bał się, że kroki mogą zostać usłyszane tam, skąd dzwonią, redaktor oddala się, szepcze, To Costa, jednakże myli się i nigdy się nie dowie, kto chciał z nim rozmawiać o tej porannej godzinie, kto i po co, Costa mu nie powie za kilka dni, Dzwoniłem do pana, ale nikt nie odebrał, ani też nikt inny, nie wiadomo kto, nie powtórzy oświadczenia, Jaka szkoda, miałem panu do przekazania dobrą wiadomość, telefon dzwonił, dzwonił, i nic. To prawda, telefon dzwoni, dzwoni, lecz Raimundo Silva nie podnosi słuchawki, już jest w korytarzu, gotowy do wyjścia, po tylu wątpliwościach i nerwach, prawdopodobnie ktoś pomylił numery, zdarza się, ale tego też się nie dowiemy, to ledwie przypuszczenie, chociaż mamy ochotę wykorzystać tę hipotezę, redaktor byłby spokojniejszy, co zresztą, jak się dobrze przyjrzeć sprawie, zdaje się nieprzemyślaną deklaracją, chodzi o ten spokój, w obecnej sytuacji ulga byłaby przedwczesna, byłaby zwykłym odroczeniem, odsuńcie ode mnie ten kielich, powiedziano, i w niczym mu to nie pomoże, bo kiedy indziej natrętnie mu go podsuną. Schodząc po wąskich i stromych schodach, Raimundo Silva myśli, że jeszcze jest czas, by zapobiec złym chwilom, jakie go czekają, gdy zostanie odkryty zuchwały wybryk, wystarczy, że złapie taksówkę i pogna do drukarni, gdzie na pewno obecny jest Costa, szczęśliwy, bo po raz kolejny udało mu się dowieść skuteczności, będącej jego podstawową cechą, Costa, będąc produkcją, wprost kocha przychodzić do drukarni, aby wydać komendę, i będzie właśnie ją wydawał, kiedy nagle Raimundo Silva wpadnie przez drzwi, krzycząc, Stać, zatrzymać, wygląda to jak powieściowy przypadek zdyszanego posłańca, w ostatnim momencie przynoszącego skazanemu na śmierć królewskie ułaskawienie, cóż za ulga, choć chwilowa, gdyż ogromna jest różnica pomiędzy wiedzą, iż mamy kiedyś umrzeć, a staniem w obliczu końca wszystkiego, pluton z wymierzoną bronią, któż zna to uczucie lepiej niż ten, kto cudem ocalawszy za pierwszym razem, znalazł się teraz w sytuacji bez wyjścia, Dostojewski ocalał za pierwszym razem, ale za drugim już nie. Jasne i zimne światło ulicy, Raimundo Silva zdaje się jeszcze rozważać, co ma zrobić, lecz rozważanie jest udawaniem, zaledwie pozorem, redaktor odgrywa przed samym sobą dyskusję, znając z góry jej zakończenie, mamy tu przykład użycia maksymy nieprzejednanych szachistów, figura dotknięta, figura zagrana, drogi Alechinie, to, co napisałem, napisałem. Raimundo Silva oddycha głęboko, spogląda na dwa rzędy budynków po lewej i po prawej z dziwnym wrażeniem posiadania, obejmującym nawet samą ziemię, po której stąpa, on, który nie posiada żadnych dóbr i nie ma nadziei na to, że kiedyś je będzie mieć, utracił już w odległych czasach niewczesne nadzieje, związane z osobą matki chrzestnej Benvindy, niech Bóg będzie jednakowo we wszystkich miejscach, jeśli cieszą ją modlitwy legalnych i wdzięcznych spadkobierców, nie mniej ani nie bardziej egoistycznych, niż nakazuje to ich natura. Prawdą jednak jest, że redaktor, mieszkający w tej dzielnicy pod zamkiem od tak wielu już nieprzeliczonych lat i posiadający o nim wystarczającą wiedzę, by dotrzeć do domu, odczuwa teraz, oprócz wspomnianej, nowej dla niego radości posiadacza, niczym nie przytłumioną przyjemność, która nie wiadomo, czy istnieć będzie jeszcze, gdy minie najbliższy róg, kiedy skręci w ulicę Bartolomeu de Gusmao, w strefę cienia. Idąc tak, zapytuje sam siebie, skąd wzięła się ta nagła pewność siebie, skoro wie, iż wisi nad nim słynny miecz Damoklesa w postaci listu zawiadamiającego o zwolnieniu z pracy z powodów co najmniej słusznych, niekompetencji, celowego wprowadzenia błędu, złośliwej premedytacji, podżegania do wypaczenia. Zadaje pytanie i wyobraża sobie odpowiedź na zarzut popełnienia przewinienia, dotyczący nie samego wykroczenia, ale oczywistych jego konsekwencji, to znaczy Raimundo Silva, który właśnie znajduje się dokładnie na terenie dawnego mauretańskiego miasta, ma złożoną, kalejdoskopową świadomość tego historyczno-topograficznego zbiegu okoliczności, bez wątpienia dzięki arbitralnie podjętej decyzji w kwestii tego, że krzyżowcy nie zdecydowali się pomóc Portugalczykom i w związku z tym niech tamci sobie radzą ze swymi mizernymi narodowymi siłami, jeżeli możemy je już nazwać narodowymi, skoro siedem lat wcześniej, mimo pomocy innych krzyżowców, rozbili sobie nosy o mury miejskie albo w ogóle nie próbowali się do nich zbliżyć, wszystko skończyło się na najechaniu i zrównaniu z ziemią sadów i ogrodów i na innych występkach przeciw własności prywatnej. No tak, te drobiazgowe rozważania mają za jedyny cel uświadomienie, choć może wiele kosztować przyznanie tego w świetle czystej rzeczywistości, że dla Raimunda Silvy, dopóki nie uzyska dowodu albo dopóki tak nie zdecyduje Bóg Nasz Pan, Lizbona pozostaje w rękach Maurów, skoro, proszę wybaczyć powtórzenie, nie minęły jeszcze nawet dwadzieścia cztery godziny od tej fatalnej chwili, kiedy krzyżowcy obrzydliwie odmówili, a w tak krótkim czasie Portugalczycy nie mogli rozwiązać o własnych siłach skomplikowanych kwestii taktycznych i strategicznych otoczenia, oblężenia, bitwy i szturmu, miejmy nadzieję, że każdy kolejny etap będzie coraz krótszy, kiedy nadejdzie stosowna chwila. Oczywiście kawiarnia Graciosa, do której w tej chwili wchodzi redaktor, nie znajdowała się tutaj w roku tysiąc sto czterdziestym siódmym, w którym obecnie jesteśmy, pod tym czerwcowym słońcem, wspaniałym i ciepłym mimo chłodnej bryzy znad morza. Kawiarnia jest od zawsze dobrym miejscem, żeby dowiedzieć się nowości, zwykle ludzie się nie śpieszą, a ponieważ jest to dzielnica, gdzie wszyscy się znają i gdzie codzienna zażyłość ograniczyła do minimum wstępne ceremonie, poza, rzecz jasna, niektórymi prostymi formułami typu Dzień dobry, Jak leci, Wszystko w porządku, które się wypowiada, nie przywiązując zbytniej wagi do rzeczywistego znaczenia pytań i odpowiedzi, naturalnie po chwili przejdzie się do problemów dnia, bo są różne, a wszystkie poważne. Miasto lamentuje zgodnym chórem, tylu jest w nim przybyszów uciekających przed wojskiem, które prowadzi Ibn Arrinque, Galisyjczyk, niech Allach go zniszczy i strąci do najgłębszego piekła, a przybywają nieszczęśnicy w opłakanym stanie, krew leje się z ran, płaczą i krzyczą, wielu ma kikuty zamiast rąk albo zostało bezlitośnie pozbawionych uszu lub nosa, to ostrzeżenie wysłane przez portugalskiego króla, I wygląda na to, mówi właściciel kawiarni, że morzem płyną krzyżowcy, niech będą przeklęci, ponoć jest ich dwieście okrętów, tym razem krucho to wygląda, nie ma co, Aj, biedaczki, mówi gruba kobieta, ocierając łzę, właśnie przychodzę spod Bramy Żelaznej, sama nędza i nieszczęście, lekarze nie wiedzą, komu najpierw pomóc, widziałam ludzi ze zmasakrowanymi twarzami, jeden biedak miał wyłupione oczy, potworność, potworność, niech miecz Proroka spadnie na mordercę, Spadnie, powiedział młody mężczyzna, który oparty o bar popijał mleko ze szklanki, jeśli nasze ręce go pochwycą, Nie poddamy się, powiedział właściciel kawiarni, siedem lat temu też przyszli Portugalczycy z krzyżowcami i dostali za swoje, Tak, tak, odezwał się znowu młody mężczyzna, wytarłszy usta wierzchem dłoni, lecz Allach nie zwykł pomagać tym, którzy sami sobie nie pomagają, a tych pięć okrętów z krzyżowcami, co od sześciu dni stoją zakotwiczone na rzece, pytam ja się, dlaczego jeszcze ich nie zaatakowaliśmy i nie zatopiliśmy, Sprawiedliwa byłaby to rzecz, powiedziała gruba kobieta, zapłata za nieszczęścia naszych ludzi, Jako zapłata nie byłoby to sprawiedliwe, wtrącił się właściciel kawiarni, bo rachunek naszej zemsty nigdy nie jest mniejszy niż stu za jednego, Lecz moje oczy są jak gołębie, które już nigdy nie powrócą do swych gniazd, odezwał się almuadem.