Temat brzmiał powściągliwie, a ja nieoczekiwanie zacząłem zastanawiać się, czy specjalnie takiego nie wybrałem. Ostatecznie holenderscy kupcy nie grasowali przez całe stulecia, atakując ludzi i kradnąc im nieśmiertelne dusze.
«Rozumiem. – Turgut był wyraźnie zaskoczony. – Jeśli interesuje państwa również historia Stambułu, jutro rano mogę zabrać was do archiwum, gdzie obejrzycie kolekcję sułtana Mehmeda. Pod tym względem był strasznym tyranem, kolekcjonując, oprócz interesujących mnie dokumentów, wiele innych, ciekawych rzeczy. Ale teraz muszę już wracać do domu, gdzie, z powodu mego spóźnienia, żona jest już zapewne w stanie przedzawałowym. – Rozpromienił się, jakby stan zdrowia jego małżonki wprawiał go w zachwyt. – Podobnie jak ja, będzie szczęśliwa, jeśli zaszczycicie nas jutro swoją obecnością na kolacji. – Przez chwilę zastanawiałem się, czy tureckie żony są ciągle równie spolegliwe jak w legendarnych haremach. A może jego małżonka jest osobą miłą i gościnną jak on sam? Spodziewałem się pogardliwego chrząknięcia Helen, ale ona tylko w milczeniu nas obserwowała. – Tak więc, drodzy przyjaciele… – Turgut wstał. Wyciągnął pieniądze jakby znikąd… takie w każdym razie odniosłem wrażenie… i wsunął je pod krawędź talerza. Przesłał nam ostatni toast pucharkiem z herbatą. – Żegnam, i do jutra».
«Ale gdzie się spotkamy?» – zapytałem.
«No tak. Spotkajmy się tutaj. Powiedzmy o dziesiątej rano, zgoda? Doskonale. Życzę państwu miłego wieczoru».
Ukłonił się i zniknął. Po dłuższej chwili dopiero uświadomiłem sobie, że nie tknął swego obiadu oraz że zapłacił rachunek również za nas. Zostawił też talizman chroniący przed złym okiem, który lśnił na białym obrusie stolika.
Po męczącej podróży i długim zwiedzaniu miasta spałem jak zabity. Dopiero o szóstej trzydzieści zbudziły mnie jego hałasy. Mały pokoik pogrążony był w półmroku. Rozespany rozejrzałem się po bielonych ścianach, prostych, obcych meblach, popatrzyłem na zawieszone nad umywalką lustro i ogarnęło mnie dziwne zmieszanie. Pomyślałem o pobycie Rossiego w Stambule, o innym «pensjonacie», w którym się zatrzymał – w którym? – gdzie przetrząśnięto jego bagaże i zrabowano bezcenne szkice map. Odniosłem dziwaczne wrażenie, jakbym osobiście się tam przeniósł lub sceny te rozgrywały się ponownie. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy. W pokoju panował spokój i porządek. Nienaruszone walizki leżały na komodzie, a co najważniejsze, teczka z jej drogocenną zawartością stała nietknięta obok łóżka. Wyciągnąłem rękę, by to sprawdzić. Nawet pogrążony w głębokim śnie, w jakiś osobliwy sposób byłem świadomy obecności spoczywającej w niej starodawnej, milczącej książki.
Z łazienki dobiegały odgłosy urzędującej tam Helen: szum wody, kroki po kafelkach posadzki. Przez chwilę wsłuchiwałem się w te intymne dźwięki, lecz szybko ogarnął mnie wstyd. Zerwałem się z łóżka, napełniłem umywalkę i obficie spryskałem wodą twarz i ramiona. Lustro odbijało wizerunek mojej twarzy, tak młodzieńczej i świeżej w tamtych czasach, że sama byś, moja Ukochana Córeczko, w to nie uwierzyła. Oczy po trudach poprzedniego dnia wciąż miałem jeszcze trochę mętne, ale czujne. Spryskałem włosy modną wówczas brylantyną, starannie zaczesałem lśniącą czuprynę i nałożyłem wymięte spodnie, czystą, choć nieco pomarszczoną koszulę oraz krawat. Kiedy ucichły dobiegające z łazienki odgłosy, sięgnąłem po przyrządy do golenia i energicznie zastukałem w drzwi. Gdy nikt nie odpowiedział, nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. W niewielkim pomieszczeniu wciąż jeszcze unosił się ostry zapach tanich perfum Helen. Zaczynałem lubić tę woń.
Na śniadanie w restauracji podano nam w miedzianym garnku z długą rączką mocną kawę – mocną jak wszyscy diabli – chleb, słony ser i oliwki oraz gazetę, której ze względu na język nie byliśmy w stanie przeczytać. Helen jadła w milczeniu, a ja, pogrążony w myślach, wdychałem zapach tytoniu dobiegający z kąta kelnerów. Lokal o tak wczesnej porze był pusty. Wypełniało go słoneczne światło napływające przez łukowe okna. Spoza nich dochodził kojący dźwięk porannego miejskiego ruchu. Ulicą śpieszyli do pracy elegancko ubrani ludzie lub handlarze dźwigający kosze z towarem. Ze zrozumiałych względów zajęliśmy stolik jak najbardziej oddalony od okna.
«Profesor pojawi się dopiero za dwie godziny – zauważyła Helen, sypiąc cukier do kolejnej filiżanki kawy i energicznie mieszając. – Co będziemy robić do tego czasu?»
«Możemy jeszcze raz odwiedzić Hagia Sophię. Chętnie tam wrócę».
«Dlaczego nie? – mruknęła. – Skoro już tu jesteśmy, mogę być nawet turystką».
Sprawiała wrażenie wypoczętej, a pod czarną garsonką miała jasnoniebieską bluzkę. Dotąd ubierała się nieodmiennie na czarno i biało. Jak zwykle szyję, w którą ugryzł ją bibliotekarz, miała owiniętą chustką. Z jej twarzy nie schodził wyraz pełnej ironii czujności, ale w jakiś sposób odnosiłem wrażenie, że moja obecność w dużej mierze łagodzi wrodzoną dzikość Helen.
Po wyjściu z restauracji wmieszaliśmy się w tłum przechodniów. Niesieni jego falą dotarliśmy do centrum starego miasta, gdzie natrafiliśmy na jeden z bazarów. Po obu stronach długiej alei roili się sprzedawcy ubrane na czarno, stare kobiety macały palcami tkaniny we wszystkich kolorach tęczy; młode, barwnie poprzebierane niewiasty z zawojami na głowach targowały się o owoce, jakich nigdy jeszcze w życiu nie widziałem, lub o złotą biżuterię; starzy mężczyźni w wykonanych szydełkiem myckach nałożonych na siwe włosy lub wyłysiałe czaszki czytali gazety lub pochylali się nad straganami z rzeźbionymi w drewnie fajkami. Niektórzy z nich przesuwali w palcach koraliki modlitewnych różańców. Migały mi przed oczyma przystojne, o przebiegłym wyrazie oczu i ostrych rysach, oliwkowej barwy twarze. Kupcy gestykulowali rękami, wykonywali dziwne ruchy dłońmi, w uśmiechu pokazywali złote zęby. Wokół panował zgiełk, w powietrzu roznosiły się podekscytowane okrzyki przekupniów, czasami słychać było czyjś śmiech.
Z twarzy Helen nie schodził ów charakterystyczny dla niej, dziwaczny wyraz. Rozglądając się po tłumie obcych ludzi, sprawiała wrażenie, jakby znała ich aż za dobrze. Mnie również zachwycała atmosfera bazaru, lecz jednocześnie zachowywałem jakąś osobliwą czujność, towarzyszącą mi od tygodnia, ilekroć trafiałem w jakiekolwiek zatłoczone, publiczne miejsce. Badałem wzrokiem tłum, podejrzliwie zerkałem za siebie przez ramię, w twarzach mijających mnie ludzi starałem się wyczytać, czy mają dobre czy złe zamiary… a jednocześnie sam czułem się obserwowany. Było to paskudne uczucie, fałszywa nuta w idealnej harmonii ożywionych głosów, jakie nas otaczały. Nie po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że to właśnie częściowo mogło powodować cyniczne nastawienie Helen do całego ludzkiego rodzaju. Zastanawiałem się też, czy jest to jej cecha wrodzona, czy tylko skutek życia w policyjnym państwie.
Skądkolwiek się to brało, paranoja ta stanowiła policzek wobec mojej poprzedniej postawy. Jeszcze przed tygodniem byłem zwykłym, amerykańskim doktorantem, zadowolonym z pracy, choć często na nią utyskiwałem. Tak naprawdę radowałem się w głębi duszy z dobrobytu i poziomu moralnego kultury, w jakiej wzrastałem, aczkolwiek niejednokrotnie udawałem, że ją neguję, tak samo zresztą jak wszystko inne. Teraz, obserwując Helen i jej trzeźwy stosunek do świata, zrozumiałem, czym naprawdę jest współczesna zimna wojna, a także ta starsza zimna wojna, na samą myśl o której krzepła mi w żyłach krew. Pomyślałem o Rossim, przechadzającym się tymi ulicami latem tysiąc dziewięćset trzydziestego roku, jeszcze przed przygodą w archiwum, co spowodowało jego paniczną ucieczkę ze Stambułu. Stał mi się bardzo bliski – nie tylko jako profesor Rossi, którego znałem, ale również jako młody Rossi ze swoich listów.