Stojąca obok mnie Helen, z cienką chustką na włosach, objęła mnie ramieniem. Turcy podbili ten kraj na długo przed zdobyciem Konstantynopola. Na dobrą sprawę powinniśmy zacząć naszą podróż od Bułgarii, nie od Hagia Sophii. Z drugiej strony Bułgaria znacznie wcześniej znalazła się pod przemożnym wpływem Bizancjum, którego kultura wywarła niezatarte piętno na tym kraju. Obecnie kościół Mądrości Bożej był już tylko ogromnym, muzułmańskim muzeum, podczas gdy tę, leżącą na uboczu dolinę aż po brzegi wypełniała kultura bizantyjska.
Towarzyszący nam Stoiczew najwyraźniej był rad, widząc nasz niekłamany zachwyt. Irina, w kapeluszu o szerokim rondzie, mocno trzymała wuja za ramię. Jedynie Ranow, stojący w pewnym oddaleniu, z nachmurzoną miną obserwował klasztor i podejrzliwym wzrokiem obrzucał przybranych w czarne habity mnichów, zmierzających do kościoła. Dużo nas kosztowało, by przekonać Ranowa, że należy zabrać jego samochodem również Stoiczewa i Irinę.
«Skoro profesor chce mieć honor pokazania nam Riły, niech pojedzie tam autobusem, jak inni obywatele Bułgarii».
Powstrzymałem się przed uwagą, żeby to on, Ranow, pojechał autobusem. W końcu postawiliśmy na swoim, choć Ranow przez całą drogę z Sofii do domu starego profesora bluźnił pod nosem na jego temat. Stoiczew wykorzystuje swoje powszechnie znane nazwisko, by szerzyć zabobon i głosić niepatriotyczne idee. Oficjalnie przyznaje się do wierności kościołowi ortodoksyjnemu. Jego syn, który studiuje we wschodnich Niemczech, jest taką samą zakałą jak ojciec.
Ale wygraliśmy tę wojnę. Stoiczew i jego bratanica pojechali z nami. Podczas przystanku na lunch w górskiej gospodzie wdzięczna Irina ścisnęła mnie za ramię i szepnęła, że cały czas perswadowała wujowi jazdę autobusem, nie wytrzymałby długiej podróży w takim upale.
«W tym skrzydle klasztoru wciąż jeszcze mieszkają mnisi – wskazał palcem Stoiczew. – A w tamtym, po drugiej stronie, jest hotel, w którym się zatrzymamy. Sami zobaczycie, jaki panuje tu spokój, kiedy już odjadą turyści. Ten klasztor to jeden z naszych największych narodowych skarbów i odwiedza go wiele osób, zwłaszcza latem. Ale nocą panuje tu cisza. Chodźmy do opata. Dzwoniłem do niego wczoraj i już na nas czeka».
Poruszał się zadziwiająco żwawo, rozglądał się z ciekawością wokół siebie, zaglądał w każdy kąt. Zupełnie jakby miejsce to dawało mu nowe życie.
Pokój audiencyjny opata znajdował się na parterze w jednym ze skrzydeł monasteru. Ubrany w czarny habit mnich z długą, brązową brodą otworzył przed nami drzwi. Stoiczew zdjął kapelusz i pierwszy przekroczył próg. Z ustawionej pod ścianą ławy wstał opat i ruszył w naszą stronę. Ze Stoiczewem witał się długo i serdecznie. Profesor pocałował go w rękę, a mnich przekazał mu błogosławieństwo. Opat był szczupłym, o wyprostowanej sylwetce mężczyzną około sześćdziesiątki, z przetykaną siwizną brodą oraz łagodnych – zadziwiająco niebieskich jak na Bułgara – oczach. Uścisnął nam dłonie. Ranow spoglądał nań lekceważąco. Zakonnik uprzejmie poprosił, żebyśmy usiedli, a któryś z mnichów wniósł tacę ze szklankami wypełnionymi nie rakiją, lecz schłodzoną wodą oraz z kanapkami z pastą o różanym zapachu, jakiej skosztowaliśmy już w Stambule. Zauważyłem, że Ranow nie tknął wody, jakby w obawie, iż jest zatruta.
Opat najwyraźniej był zachwycony wizytą Stoiczewa. Zauważyłem zresztą, że im obu spotkanie sprawiło wielką radość. Za pośrednictwem profesora zapytał nas, z jakich stron Ameryki pochodzimy, czy zwiedzaliśmy już inne monastery w Bułgarii, w czym mógłby nam pomóc i jak długo zamierzamy pozostać w Bułgarii. Stoiczew wdał się w dłuższą pogawędkę z opatem, po czym zaczął tłumaczyć nasze pytania. Tak, możemy do woli korzystać z klasztornej biblioteki, możemy zatrzymać się w miejscowym hotelu, możemy uczestniczyć w mszach i nabożeństwach, możemy swobodnie zwiedzać cały klasztor z wyjątkiem pomieszczeń zajmowanych przez mnichów – tu lekko wskazał głową na Helen i Irinę nie chce też słyszeć o żadnej zapłacie za zakwaterowanie przyjaciół profesora Stoiczewa. Serdecznie podziękowaliśmy opatowi za taką gościnność i profesor podniósł się z ławy.
«Skoro mamy tak łaskawe pozwolenie, udamy się niezwłocznie do biblioteki^
Złożył niski ukłon i ponownie pocałował opata w rękę.
«Wuj jest bardzo ożywiony i podekscytowany – wyjaśniła mi szeptem Irina. – Twierdzi, że wasz list to wielkie wydarzenie dla bułgarskiej historiografii».
Zastanawiałem się przez chwilę, czy wie, jak dużo zależy od naszych badań, jak wiele cieni leży na naszej drodze. Nic jednak nie potrafiłem wyczytać z wyrazu jej twarzy. Ujęła wuja pod rękę i poprowadziła wspaniałymi drewnianymi galeriami okalającymi główny dziedziniec. Ranow szedł na szarym końcu. W palcach trzymał zapalonego papierosa.
Biblioteka mieściła się w długiej galerii na parterze i przylegała do pokoi opata. W progu powitał nas mnich o czarnej brodzie. Był wysokim, o wychudłej twarzy mężczyzną, który, jak mi się wydawało, obrzucił Stoiczewa przelotnym, twardym spojrzeniem.
«Przedstawiam państwu brata Rumena – powiedział profesor. – Obecnie pełni tu funkcję bibliotekarza. Przyniesie nam wszystko, czego potrzebujemy^
W szklanych gablotach, przeznaczonych dla turystów, leżało wiele ksiąg i rękopisów, które bardzo chciałem obejrzeć. Ale nie było na to czasu, gdyż bibliotekarz niezwłocznie zaprowadził nas do głębokiej niszy na tyłach sali. W monasterze panował cudowny chłód, ale kilka elektrycznych lamp nie rozpraszało zalegającego w kątach mroku. Ściany tego wewnętrznego sanktuarium zastawione były półkami pełnymi książek. W rogu pomieszczenia wisiała ikona przedstawiająca Dziewicę z Dzieciątkiem w otoczeniu dwóch aniołów o czerwonych skrzydłach. Przed obrazem wisiała wysadzana klejnotami, złota lampa. Stare ściany wybielone zostały wapnem, a w środku unosił się tak dobrze znajomy mi zapach butwiejącego powoli pergaminu, welinu i aksamitu. Odetchnąłem z ulgą, kiedy Ranow, przed wejściem do tego azylu skarbów, wyrzucił papierosa.
Stoiczew tupnął w wyłożoną kamiennymi płytami posadzkę, jakby przywoływał duchy.
«Tu bije serce narodu bułgarskiego – oświadczył. – Tu przez setki lat mnisi gromadzili naszą schedę, często w najgłębszej tajemnicy. Całe pokolenia pobożnych mnichów kopiowały te rękopisy i ukrywały je, gdy monaster atakowali niewierni. Jednak to tylko niewielki procent spuścizny naszej kultury i naszego narodu – większość z niej bezpowrotnie zaginęła. Ale jesteśmy wdzięczni nawet za to, co pozostało».
Zamienił kilka słów z bibliotekarzem, który zaczął wodzić wzrokiem po zastawionych księgami i pudłami półkach. Po dłuższej chwili sięgnął po drewnianą skrzynkę, w której mieściło się kilkanaście woluminów. Na okładce pierwszego widniał zachwycający wizerunek Chrystusa – w każdym razie był to chyba Chrystus – z jabłkiem w jednym ręku i berłem w drugim. Twarz postaci wyrażała klasyczną, bizantyjską melancholię. Ku memu rozczarowaniu listy brata Kiryła kryły się nie w oprawie tej przepysznej księgi, lecz w innym, znacznie skromniejszym woluminie o barwie starej kości. Bibliotekarz położył ją przed nami na stole. Stoiczew z lubością otworzył księgę, a Helen i ja wyciągnęliśmy notatniki. Wyraźnie znudzony Ranow wałęsał się bez sensu po bibliotece.
«Mają tu dwa listy – odezwał się Stoiczew. – Nie wiemy, czy brat Kirył wysłał ich więcej, lecz jeśli nawet, to żaden z nich nie zachował się do naszych czasów. – Puknął palcem w pierwszą stronicę wypełnioną równym, okrągłym, kaligraficznym pismem. Pergamin był bardzo stary, prawie brązowy. Odwrócił się do bibliotekarza i o coś go zapytał. – Tak powiedział wyraźnie zadowolony. – Przetłumaczyli to i wydrukowali po bułgarsku, jak zresztą wiele innych dokumentów. – Bibliotekarz położył przed nim jakąś teczkę, której zawartość studiował przez jakiś czas, porównując z oryginałem. – Wykonali kawał dobrej roboty – stwierdził profesor w końcu. – Przetłumaczę to najlepiej, jak potrafię».
Do Jego Ekscelencji Opata Eupraksiusa!
Jesteśmy już czwarty dzień w drodze przez góry, podróżując z Laota do Vin. Pierwszą noc spędziliśmy w stajni pewnego poczciwego wieśniaka, a drugą w eremie Świętego Michała, gdzie nie mieszka już wprawdzie żaden mnich, ale przynajmniej znaleźliśmy w jaskini suche schronienie. Ostatniej nocy przespaliśmy się po prostu w lesie na rozłożonych na ziemi derkach, obok wozu i koni. Słyszeliśmy dochodzące z niedaleka nieustanne wycie wilków. Wciąż musieliśmy uspokajać wystraszone konie, rwące się na uwięzi. Jestem wdzięczny za obecność wśród nas krzepkich i obdarzonych wielką siłą braci Iwana i Teodozjusza. Błogosławię Cię za mądrość, dzięki której przydzieliłeś ich do naszej grupy.
Na dzisiejszą noc zaprosił nas do swej chaty zamożny i pobożny pasterz. Wyznał nam, że posiada trzy tysiące owiec. Zaproponował wygodny nocleg na derkach i miękkich owczych skórach, ale ja, zgodnie z naszą regułą, wybrałem podłogę pod jednym tylko futrem. Wyszliśmy już z lasów i podróżujemy po otwartym, pagórkowatym terenie. Raz moczy nas deszcz, raz suszy słońce. Nasz łaskawy gospodarz oświadczył, iż już dwukrotnie był nękany najazdami niewiernych nadciągających zza rzeki, od której dzieli nas jeszcze kilka dni marszu. Brat Angelus wrócił już do zdrowia i nie opóźnia marszu. Pozwoliłem mu jechać na jednym z naszych koni, choć święty bagaż i tak stanowi dla nich wielkie wyzwanie. Na szczęście nie spotykamy po drodze żołnierzy niewiernych.
Twój pokorny sługa w Chrystusie
Br. Kirył
W kwietniu Roku Pańskiego 6985