Klasztorna kolacja, która upłynęła w ciszy, była przepyszna. Potrawy domowej roboty serwowało dwóch mnichów. Towarzyszyła nam garstka turystów, którzy najwyraźniej zatrzymali się w hotelu. Zauważyłem, że nie rozmawiają po bułgarsku. Pomyślałem, iż mówiący po niemiecku pochodzą zapewne ze wschodnich Niemiec. Inni byli chyba Czechami. Jedliśmy z wielkim apetytem. Kolację podano na długim, drewnianym stole. Mnisi zajmowali sąsiedni. Z przyjemnością myślałem już o czekającym mnie wąskim, ale wygodnym łóżku. Nie mieliśmy z Helen ani chwili dla siebie, ale wiedziałem, że nieustannie dręczy ją myśl o obecności Gezy. Czego chciał od Ranowa? A generalnie, czego chciał od nas? Pamiętałem ostrzeżenie Helen, że jesteśmy nieustannie śledzeni. I kto mu doniósł, gdzie jesteśmy?
Mieliśmy za sobą wyczerpujący dzień. Byłem tak ciekaw Baczkowa, że gdyby miało to przyśpieszyć sprawę, wyruszyłbym tam na piechotę. Ale teraz spałem, przygotowując się do całodniowej podróży. Pośród pochrapywań mieszkańców Berlina Wschodniego i Pragi słyszałem głos Rossiego, który rozważał pewne kontrowersyjne aspekty naszej pracy oraz słowa, zdziwionej nieco brakiem mej spostrzegawczości, Helen: «Ależ oczywiście, wyjdę za ciebie»".
65
Czerwiec 1962
Moja ukochana Córko!
W wyniku pewnych przerażających wydarzeń, jakie spotkały mnie i Twojego ojca, jesteśmy bardzo bogaci. Większość pieniędzy zostawiłam Twemu ojcu, by zabezpieczył Ci godziwy byt. Zostawiłam sobie jednak dosyć, żeby prowadzić dalsze poszukiwania. W Zurychu założyłam konto w banku na nazwisko, którego nigdy nikomu nie wyjawię. Jest to bardzo duże konto. Czerpię z niego co miesiąc, by pokryć rachunki za wynajmowane mieszkania, płacić za korzystanie z archiwów oraz za posiłki w restauracjach. Staram się żyć jak najoszczędniej, aby zostawić jak najwięcej Tobie, Maleńka, kiedy już staniesz się kobietą.
Kochająca Cię matka
Helen Rossi
Czerwiec 1962
Moja ukochana Córko!
Był to jeden z tych złych dni. (Nigdy nie wyślę tej kartki. Jeśli nawet wyślę inne, to tej na pewno nie). Dzisiaj sama już nie wiem, czy szukam tego diabła, czy przed nim uciekam. Stałam przed lustrem, starym zwierciadłem w pokoju w Hotel d'Este. Szkło było zmatowiałe i jakby pokryte kępkami mchu. Zdjęłam chustkę z szyi i dotykałam palcami blizny na gardle – czerwonej, która nigdy się do końca nie zaleczyła. Zastanawiam się, czy odnajdziesz mnie, zanim ja odnajdę jego. Ciekawa jestem, dlaczego on jeszcze mnie nie odnalazł. Ciekawa jestem, czy jeszcze Cię kiedykolwiek zobaczę.
Kochająca Cię matka
Helen Rossi
Sierpień 1962
Moja kochana Córko!
Kiedy się urodziłaś, miałaś czarne, pozlepiane śluzem włosy, przylegające do czółka. Kiedy Cię wymyto, stały się delikatne niczym puch. Były czarne, ale z lekkim, kasztanowym odcieniem, który odziedziczyłaś po ojcu. Trzymałam Cię w objęciach, ale w oparach morfiny Twoje włosy raz były czarne jak u Cyganki, raz jasne, po czym znów ciemniały. Wydawałaś mi się lśniąca i gładka. Formowałam Twój wygląd wedle własnego uznania, nie wiedząc nawet, co robię. Miałaś złociste palce, różowe policzki, a Twoje rzęsy i brwi były czarne niczym u pisklęcia kruka. Moje szczęście przewyższało działanie morfiny.
Kochająca Cię matka
Helen Rossi
66
«Obudziłem się wcześnie na łóżku w męskiej sypialni Monasteru Rilskiego. Przez małe okna wychodzące na klasztorny dziedziniec wpadały pierwsze promienie porannego słońca. Pozostali turyści pogrążeni jeszcze byli w głębokim śnie. Na zewnątrz zaczął bić klasztorny dzwon. Pierwszą moją myślą po przebudzeniu było to, że Helen zgodziła się zostać moją żoną. Z całego serca pragnąłem ją znów jak najszybciej zobaczyć i zapytać, czy poprzedni dzień nie był tylko snem. Blask słońca, ozłacającego dziedziniec monasteru, odbijał przepełniające me serce szczęście, poranne powietrze było niewiarygodnie świeże.
Ale Helen nie pojawiła się na śniadaniu. Był natomiast Ranow, jak zwykle ponury. Palił papierosa, aż w końcu jeden z mnichów poprosił go grzecznie, by wyszedł na galerię. Po śniadaniu udałem się do części wydzielonej dla niewiast, gdzie rozstałem się z Helen poprzedniego wieczoru. Drzwi do jej sali stały otworem. Niemki i Czeszki dawno już opuściły sypialnię, zostawiając po sobie starannie posłane łóżka. Helen wciąż pogrążona była w głębokim śnie. Leżała na łóżku ustawionym najbliżej okna. Odwróciła się twarzą do ściany, ale ja uważałem, że mam wszelkie prawo podejść do niej, jak do narzeczonej po słowie, i mimo iż znajdowałem się w klasztorze, pocałować ją na dzień dobry. Zamknąłem za sobą drzwi w nadziei, że nie śledzą mnie oczy żadnego z mnichów.
Helen była odwrócona plecami do sali. Kiedy się do niej zbliżyłem, odwróciła się lekko, jakby wyczuła moją obecność. Głowę miała lekko odchyloną, zamknięte oczy, włosy rozsypane na poduszce. Głośno oddychała. Pomyślałem sobie, że trudy poprzedniego dnia bardzo ją wyczerpały. Ale zaniepokoiło mnie coś w jej sylwetce. Zrobiłem szybki krok w stronę Helen. Pochyliłem się nad nią, chcąc ją pocałować, zanim się obudzi. Wtedy, ku swej zgrozie, dostrzegłem niezdrowy, zielonkawy odcień jej twarzy oraz świeżą krew na szyi. Obok zabliźnionych ran widniały dwa nowe otwory, z których sączyła się krew. Jej ślady widać było na prześcieradle i białej koszuli nocnej. Przód koszuli był rozdarty aż do ciemnej sutki Helen. Wszystko to ujrzałem w ułamku sekundy. Serce prawie przestało mi bić. Pochyliłem się i zakryłem kołdrą jej nagość, jakbym przykrywał dziecko do snu. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Dławiła mnie nienawiść, jakiej nigdy jeszcze nie czułem w życiu.
«Helen!» – Potrząsnąłem ją lekko za ramię, ale wyraz jej twarzy nie uległ zmianie.
Widziałem, jak jest wynędzniała i wymizerowana, zupełnie jakby nawet we śnie przechodziła okropne katusze. A gdzie krzyżyk? – przypomniałem sobie nieoczekiwanie i zacząłem gorączkowo rozglądać się wokół siebie. Ujrzałem go na podłodze tuż przy swoich nogach. Cienki łańcuszek był rozerwany. Czy ktoś go zerwał, czy też Helen sama, przez sen, zerwała go z szyi? Ponownie potrząsnąłem ją za ramię.
«Helen, obudź się!»
Tym razem poruszyła się, ale bardzo niespokojnie. Pomyślałem, że coś przeszkadza jej w powrocie do świadomości. Po chwili jednak otworzyła oczy i popatrzyła na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Poruszała się bardzo niemrawo. Ile krwi straciła tej nocy – nocy, kiedy ja spałem spokojnym, niczym niezakłócanym snem w sąsiednim korytarzu? Dlaczego zostawiłem ją samą właśnie teraz?
«Paul – zapytała oszołomiona. – Co ty tu robisz?»
Próbowała usiąść na łóżku i wtedy spostrzegła, że ma na sobie podartą koszulę nocną. Dotknęła dłonią szyi, na co patrzyłem z prawdziwą udręką. Powoli cofnęła palce. Były lepkie od krwi. Spoglądała na nie w osłupieniu, po czym przeniosła wzrok na mnie.
«Wielki Boże» – wyszeptała.
Usiadła wyprostowana na łóżku, a mnie ogarnęła pewna ulga. Gdyby straciła dużo krwi, nie miałaby sił, by wykonać tak energiczny ruch.
«Boże, Paul» – powtórzyła.
Przysiadłem na skraju łóżka, ująłem ją za rękę i mocno uścisnąłem.
«Już nie śpisz?» – zapytałem.
Energicznie potrząsnęła głową.
«I wiesz, gdzie jesteśmy?»
«Wiem».
Pochyliła głowę, popatrzyła na zbrukaną krwią dłoń i wybuchnęła zdławionym szlochem, który rozdarł mi serce. Nigdy jeszcze nie płakała w mojej obecności. Jej płacz zmroził mnie do głębi.
«Jestem z tobą» – powiedziałem, całując jej czystą rękę.
Ścisnęła mi palce i mimo płaczu próbowała zapanować nad emocjami.
«Musimy pomyśleć o… czy to mój medalik?»
«Tak. – Bacznie spoglądałem jej w twarz, szukając oznak jakiejkolwiek odrazy, lecz ku swej uldze niczego nie zobaczyłem. – Czy to ty go zerwałaś z szyi?»
«Broń Boże. – Potrząsnęła gwałtownie głową. – W każdym razie nic nie pamiętam. Nie sądzę, by oni… on… odważyłby się coś takiego zrobić. To sprzeczne z legendą. – Wytarła twarz, trzymając dłoń z daleka od rany. – Sama musiałam go zerwać przez sen».
«Też tak myślę, sądząc po tym, gdzie leżał – powiedziałem, wskazując miejsce na podłodze, gdzie znalazłem krzyżyk. – Czy jego widok… jego bliskość… nie brzydzi cię?»
«Nic a nic – odrzekła ze zdumieniem. – W każdym razie jeszcze nie».
Jej ostatnie słowo prawie odebrało mi dech.
Sięgnęła po medalik, początkowo niepewnie, a następnie mocno ujęła go w dłoń. Głęboko odetchnąłem. Helen też.
«Zasypiając, myślałam o matce i o artykule na temat transylwańskich haftów -jak wiesz, są bardzo sławne – który zamierzam napisać. Dopiero później ty mnie obudziłeś. – Zmarszczyła brwi. – Miałam paskudne sny. Śniła mi się matka odganiająca wielkiego, czarnego ptaka. Kiedy już go przepędziła, pochyliła się nade mną i pocałowała mnie w czoło tak, jak robiła to, gdy byłam małą dziewczynką. A ja ujrzałam znak… urwała jakby przerażona -…ujrzałam na jej odkrytym ramieniu znak smoka. Ów wizerunek wydał mi się częścią jej i nie było w nim nic przerażającego. A kiedy pocałowała mnie w czoło, w ogóle przestałam się bać».
Ogarnęła mnie nagła trwoga. Przypomniałem sobie kota zabitego w moim mieszkaniu, kiedy o północy czytałem o życiu holenderskich kupców, których tak uwielbiałem. Coś chroniło również Helen, w każdym razie do pewnego stopnia. Została okrutnie okaleczona, ale nikt nie wyssał z niej krwi. Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu.
«Mogło być znacznie gorzej» – stwierdziła.
Objąłem ją ramieniem. Drżała.
«Tak – szepnąłem. – Muszę ciebie strzec».