Przeniosłem dłoń na twarz i szyję. Twarz miałem nienaruszoną poza kilkoma rankami ma czole, ale na szyi wyczułem paskudną lepką ranę. Kiedy mocniej odwracałem głowę łub brałem głęboki oddech, z rany dobywał się odrażający odgłos ssania, który doprowadzał mnie do szaleństwa. Gardło było opuchnięte i bolało przy dotyku. Czułem, że ze zgrozy i oszołomienia za chwilę zemdleję. Przypomniałem sobie jednak, iż usiadłem o własnych siłach. Zapewne nie straciłem aż tyle krwi, jak początkowo myślałem, a to znaczyło, że zostałem ugryziony tylko raz. Czułem się sobą, a nie żadnym demonem. Nie pożądałem niczyjej krwi, nie czułem w sercu okrucieństwa. Ogarnęła mnie wielka żałość. Cóż z tego, że nie czułem jeszcze żądzy krwi? Gdziekolwiek się znajdowałem, pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy zostanę całkowicie przejęty. Jeśli oczywiście nie zdołam uciec.
Pokręciłem powoli głową i rozejrzałem się wokół, wyostrzając wzrok. Dostrzegłem źródło światła. Z otchłani mroku – nie wiedziałem z jak daleka – dobiegał czerwonawy blask, a między nim a mną majaczyły masywne kształty. Wysunąłem ramiona z mego kamiennego domu. Sarkofag spoczywał na ziemi lub kamiennej posadzce. Wymacałem dłońmi jego krawędzie i bez trudu wydostałem się na zewnątrz. Stał na wysokim piedestale, z którego zszedłem na drżących nogach. Odzyskałem ostrość widzenia i wyciągając przed siebie ręce, ruszyłem ku źródłu czerwonawego światła. Po drodze wpadłem na kolejny sarkofag, ale był pusty, oraz na jakiś drewniany mebel. Kiedy w niego uderzyłem, usłyszałem, że coś cicho upadło, ale nie wiedziałem co.
Ów dźwięk w zalegających ciemnościach zabrzmiał przerażająco i w każdej chwili spodziewałem się ataku Tego Czegoś, co zabrało mnie w to miejsce. Znów się zastanowiłem, czy przypadkiem nie jestem martwy – czy nie jest to przerażający rodzaj śmierci, choć chwilowo wciąż wydaje mi się, że żyję. Ale nic mnie nie zaatakowało. Na bolących nogach ruszyłem w stronę światła migającego na końcu długiej komory. Ujrzałem czyjąś ciemną, nieruchomą postać oraz dogorywający na palenisku ogień. Płonął w kamiennym, sklepionym kominku, rzucając blask na starodawne meble – wielkie biurko zarzucone papierami, starodawną komodę i krzesła o wysokich oparciach. Na jednym z nich, odwróconym w stronę ognia, dostrzegłem nieruchomą postać. Ciemną sylwetkę na królewskim krześle oświetlał czerwony blask bijący z paleniska. Siedzący na tronie gestem ręki złamał całą mą wolę - nie mogłem uciec, choćbym nawet tego chciał.
Podszedłem powoli na miękkich nogach do paleniska, odwróciłem się w stronę tronu, a siedząca na nim postać powoli się podniosła i odwróciła w moją stronę. Ponieważ w izbie panował mrok, a człowiek stał na tle ogniska, nie mogłem dokładnie rozróżnić jego rysów. Dostrzegłem tylko sine jak kość policzki i lśniące oczy. Miał długie, ciemne, kręcone włosy, spadające mu na plecy niczym krótka peleryna. W jego ruchach było coś nieludzkiego. Trudno określić, czy poruszał się za szybko, czy za wolno. Niewiele przewyższał mnie wzrostem, choć na tłe płonącego ognia jego sylwetka wydawała się ogromna i masywna. Sięgnął po coś i nachylił się nad ogniem. Zastanawiałem się, czy zamierza mnie zabić. Stałem nieruchomo gotów przyjąć śmierć z największą, na jaką było mnie stać, godnością. Ale on wsunął tylko do płomieni knot nasycony zapalnymi materiałami i przytknął go do świec tkwiących w świeczniku ustawionym obok jego krzesła. Odwrócił się w moją stronę.
Teraz już lepiej go widziałem, choć twarz ciągłe miał skrytą w mroku.
Na głowie miał spiczasty kołpak wyszywany złotą i srebrną nicią, ozdobiony nad czołem wysadzaną klejnotami broszą. Szerokie ramiona okrywał mu obszerny kaftan z sięgającym wysoko nad szyję kołnierzem. Klejnoty na jego kołpaku i wyszywany złotem kołnierz kaftana lśniły w blasku ognia. Białą, futrzaną pelerynę spinała mu pod szyją srebrna brosza w kształcie smoka. Jego strój był nadzwyczajny; przerażał mnie w takim samym stopniu, jak postać tego dawno zmarłego człowieka. Miał na sobie starodawne, ale całkiem świeże szaty, nie te zmurszałe z muzealnych gablot. Poruszał się z zadziwiającym wdziękiem, a otulające go białe futro przypominało czapę śniegu. W blasku świec ujrzałem jego poznaczoną bliznami dłoń, spoczywającą na rękojeści miecza, i umięśnione nogi w hajdawerach i wysokich butach. Popatrzył w moją stronę. Teraz już wyraźniej ujrzałem jego oblicze. Na widok malującego się na nim okrucieństwa cofnąłem się przerażony. Miał wielkie, ciemne oczy pod zrośniętymi brwiami, długi, ostry nos i wystające policzki. Zaciśnięte szkarłatne usta, skryte pod długim, skręconym, ciemnym wąsem, krzywił lekki uśmiech. W kąciku warg dostrzegłem kroplę krwi – Boże, aż cofnąłem się na ten widok. Zakręciło mi się w głowie, gdyż pojąłem, że jest to moja krew.
Podniósł się z krzesła i popatrzył w moją stronę poprzez dzielący nas półmrok.
– Jestem Dracula - oświadczył zimnym, wyraźnym głosem.
Mówił w obcym języku, a jednak w jakiś przedziwny sposób go rozumiałem. Nie potrafiłem wykrztusić słowa. Stałem jak sparaliżowany. Znajdował się w odległości trzech metrów ode mnie, lecz czułem bijącą od niego zniewalającą moc, niezależnie od tego, czy był martwy czy żywy.
– Proszę tu podejść – powiedział. – Jest pan po podróży zmęczony i głodny. Przygotowałem wieczerzę.
Skinął na mnie uprzejmie, wręcz w dworski sposób. W blasku ognia zalśniły mu na palcach pierścienie.
Ujrzałem obok kominka zastawiony stół. Poczułem upojny zapach potraw – zwykłych, normalnych, ludzkich potraw. Zakręciło mi się w głowie. Gospodarz podszedł do stołu i napełnił z karafki kielich czerwonym napojem. Przez chwilę myślałem, że to krew.
– Proszę tu usiąść i jeść wedle woli -powtórzył łagodnie i zajął miejsce na swoim krześle, jakby w obawie, że w jego obecności nie podejdę do stołu.
Na drżących nogach, z wahaniem, zbliżyłem się. Przepełniała mnie dziwna słabość i strach. Opadłem na krzesło i rozejrzałem się po rozstawionych na obrusie potrawach. Ciekaw byłem, dlaczego czułem głód, skoro lada chwila miałem umrzeć? Ale na tę zagadkę mogło odpowiedzieć tylko moje ciało. Dracula spoglądał na mnie poważnym wzrokiem. Widziałem dziki profil jego twarzy, długi nos i ostry podbródek, długie włosy opadające na plecy. Splótł poznaczone bliznami dłonie, wystające z rękawów ozdobnej szaty. Na twarzy malował mu się wyraz pełen spokoju i zadumy. Czując się, jakbym śnił, zacząłem unosić pokrywy półmisków.
Nagłe ogarnął mnie taki głód, że mógłbym pożerać jedzenie gołymi rękami. Zapanowałem jednak nad sobą. Sięgnąłem kulturalnie po metalowy widelec oraz nóż z trzonkiem z kości i odkroilem kawałek pieczonego kurczaka, a następnie płat dziczyzny. Obok stały ziemniaki, chrupkie pieczywo i jarzynowa zupa. Jadłem powoli, popijając ze srebrnego pucharu czerwone wino, które wcale nie było krwią. Dracula nie ruszał się z miejsca, aleja nieustannie obrzucałem go wzrokiem. Kiedy skończyłem jeść, czułem się jak skazaniec po ostatnim posiłku. Taka była moja pierwsza myśl po opuszczeniu sarkofagu. Odsunąłem talerz, rozparłem się na krześle i w milczeniu czekałem.
Po długiej chwili gospodarz odwrócił się w moją stronę.
– Zjadł pan kolację – powiedział cicho. – Teraz porozmawiamy, a ja wyjaśnię, dlaczego pana tu sprowadziłem. - Mówił cichym, beznamiętnym głosem, ale wyczułem w nim jakąś bezgraniczną starość i znużenie. Czy pan w ogóle wie, gdzie jest?
Wcale nie chciałem z nim rozmawiać, lecz wiedziałem, że moje milczenie może tylko doprowadzić go do wściekłości, choć w tej chwili sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego. Przyszło mi też do głowy, iż angażując go w rozmowę, zyskam trochę czasu i rozejrzę się po otoczeniu w poszukiwaniu jakiejś drogi ucieczki lub sposobu zabicia go. A może, jeśli starczy mi tylko nerwów, i jedno, i drugie. Ostatecznie musi nadejść dzień, a wtedy Dracula pójdzie spać.
– Czy pan w ogóle wie, gdzie jesteśmy? -powtórzył cierpliwie pytanie.
– Tak – odrzekłem. Postanowiłem go nie tytułować. – Domyślam się. W twoim grobie.
– W jednym z moich grobów -poprawił z uśmiechem. – W moim ulubionym.
– Czy to Wołoszczyzna? – nie potrafiłem powstrzymać się od pytania. Potrząsnął głową tak, że blask ognia zalśnił w jego oczach i czarnych włosach. W ruchu tym było coś tak nieludzkiego, iż poczułem, że wywraca mi się żołądek. Nie poruszał się jak żywy człowiek, a co gorsza, nie potrafiłem określić, na czym to polega.
– Wołoszczyzna stała się zbyt niebezpieczna. Powinienem spoczywać właśnie tam, lecz okazało się to niemożliwe. Po tylu zaciekłych wałkach ojej tron i wolność nie mógłbym tam złożyć nawet kości.
– Gdzie zatem jesteśmy?
Cały czas na próżno starałem wyobrażać sobie, że prowadzę normalną rozmowę z normalnym człowiekiem. I nagle uświadomiłem sobie, iż pragnę, by ta noc nie skończyła się za szybko, nawet jeśli nie miała mieć dla mnie szczęśliwego zakończenia. Chciałem dowiedzieć się czegoś bliższego o Draculi. Czymkolwiek było to stworzenie, żyło od pięciuset lat. Wiedzę, jaką od niego wydobędę, zabiorę zapewne ze sobą do grobu, ale to wcale nie umniejszało mojej ciekawości.