Выбрать главу

Ale profesor Rossi twierdził też, iż Stoker ujawnił wiele niebywale istotnych informacji o wampirach. Nie widziałam w życiu ani jednego filmu o tych stworach – mój ojciec nie znosił horrorów – więc konwencja powieści była dla mnie czymś zupełnie nowym. Według Stokera wampir mógł zaatakować swoją ofiarę wyłącznie między zachodem a wschodem słońca. Potwór żył bez końca, żywiąc się krwią śmiertelników i zamieniając ich przy tym w nieumarłych. Potrafił przybierać postać nietoperza, wilka lub mgły. Odstraszały go kwiaty czosnku oraz krzyż. Wampira można było zabić wyłącznie za dnia, kiedy spał w swojej trumnie, przebijając mu serce osinowym kołkiem, odcinając głowę, a następnie wkładając w usta czosnek.

Szczegóły te nie budziły we mnie żadnych emocji. Pomysł wydawał się zbyt odległy i obcy, zbyt zabobonny i egzotyczny. Jeden tylko wątek przykuwał moją uwagę po każdej bibliotecznej sesji, kiedy odstawiałam książkę na półkę, notując uprzednio stronę, na której skończyłam lekturę. Myśl ta towarzyszyła mi, gdy opuszczałam bibliotekę po obszernych schodach i przechodziłam po licznych mostach nad kanałami w drodze do domu. Zrodzony w wyobraźni Stokera Dracula miał ulubiony typ ofiar: młode kobiety.

Mój ojciec, jak sam mi to oświadczył, coraz bardziej tęsknił za wiosenną wyprawą na południe. Pragnął też, bym i ja poznała urodę tamtych stron o tej porze roku. Zbliżały się ferie, a jego spotkania w Paryżu miały trwać tylko kilka dni. Nauczyłam się już nie naciskać na niego, zarówno by zabierał mnie ze sobą, jak też kontynuował opowieści. Kiedy będzie gotów, sam zacznie, ale nigdy w Amsterdamie. Podejrzewałam, że bał się sprowadzić ową mroczną istotę do naszego domu.

Do Paryża pojechaliśmy pociągiem, a stamtąd wynajętym samochodem do Cevennes. Rankami pracowałam nad dwoma z trzech esejów w języku francuskim, którym władałam coraz bieglej. Później wysłałam je pocztą do szkoły. Wciąż pozostał mi jeden z nich i choć od tamtego czasu upłynęło kilkadziesiąt lat, jego widok ciągle budzi we mnie wspomnienie niemożliwego do wyrażenia słowami klimatu Francji w maju. Zapach trawy, która wcale nie była trawą, lecz / 'herbe, cudownie świeżej, jakby cała francuska roślinność nadawała się do kuchni, tworząc rozkoszne przyprawy do sałatek lub wiejskich serów.

W mijanych gospodarstwach kupowaliśmy artykuły, jakich nie zapewniłaby nam najlepsza restauracja: pudełka z truskawkami lśniącymi na słońcu krwistą czerwienią, których wcale nie trzeba było myć, czy też sztaby koziego sera, równe ciężarem hantlom atlety, o skórce porowatej, jakby toczono je po kamiennej posadzce piwnicy. Ojciec po każdym posiłku odkorkowywał pozbawioną etykietki butelkę ciemnego, czerwonego wina – kosztowało ono zaledwie parę centymów – i popijał je z niewielkiej szklaneczki starannie owiniętej serwetką. Na deser pochłanialiśmy całe bochenki ciepłego jeszcze chleba kupionego w ostatnio mijanym miasteczku. Między pajdy wkładaliśmy kawałki ciemnej czekolady, a ojciec zawsze ponuro stwierdzał, że po powrocie do domu będzie musiał znów przejść na dietę.

Posuwaliśmy się na południowy zachód i po dwóch dniach podróży dotarliśmy do gór.

– Les Pyrenees-Orientales - oświadczył ojciec, rozwijając mapę drogową, kiedy przystanęliśmy na kolejny posiłek na świeżym powietrzu. Od dawna pragnąłem tu wrócić.

Wodziłam palcem po mapie, zauważając, że jesteśmy już bardzo blisko Hiszpanii. Myśl ta, jak też słowo Orientales, poruszyły mnie do żywego. Zbliżaliśmy się do granicy świata, jaki dotąd poznałam, i po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że pewnego dnia dotrę jeszcze o wiele, o wiele dalej. Ojciec chciał zwiedzić pewien klasztor.

– Sądzę, że do miasteczka dotrzemy pod wieczór, a jutro podejmiemy wspinaczkę – powiedział.

– Czyżby znajdował się tak wysoko?

– W połowie górskiego stoku. Góry skutecznie ochroniły klasztor przed obcymi najeźdźcami. Wybudowano go około tysięcznego roku. Niewiarygodne, ale ten niewielki sakralny zabytek wykuto w żywej skale i w miejscu, do którego z trudem docierają nawet najbardziej oddani pielgrzymi. Ale samo miasteczko bardzo ci się spodoba. Jest to miejscowość kuracyjna. Pełna uroku.

Ojciec uśmiechnął się, mówiąc te słowa, ale najwyraźniej był czymś przejęty. Widziałam to po jego nerwowych ruchach, gdy składał mapę. Czułam, że niebawem opowie mi jakąś historię, ale sama nie zamierzałam o nic prosić.

Kiedy późnym popołudniem wjechaliśmy do Les Bains, natychmiast polubiłam tę wioskę. Rozłożyła się na wierzchołku niewysokiego wzgórza o skałach piaskowego koloru. Zwieszały się nad nią olbrzymie Pireneje, rzucając cień tak, że w słońcu pławiły się jedynie najszersze ulice położone w dolnych partiach miasteczka. Zbiegały one w kierunku doliny z płynącą jej środkiem rzeką i położonych nad nią farm. Drzewa o skąpych, na wpół uschniętych liściach dawały niewiele cienia. Na zakurzonych placykach kręcili się mieszkańcy wioski, a stare kobiety sprzedawały ze stolików robione szydełkiem obrusy oraz flaszeczki z lawendowym olejkiem. W najwyższym punkcie miasteczka znajdował się kościół. Jego wieża, z krążącymi wokół stadami jaskółek, powoli pogrążała się w cieniu rzucanym przez wznoszącą się prawie do nieba ogromną górę; w cieniu, który, w miarę jak zachodziło słońce, zasnuwał również kolejne uliczki wioski.

W jednym z dziewiętnastowiecznych hoteli zjedliśmy obfitą kolację złożoną z zupy przypominającej gazpacho [5] oraz z kotletów cielęcych. Kierownik sali oparł stopę na mosiężnej rurze okalającej sąsiadujący z naszym stolikiem bar i zapytał leniwie o cel naszej podróży. Był prostym, ubranym na czarno mężczyzną o szczupłej twarzy i oliwkowej cerze. Nie mówił płynnie po francusku i niewiele zrozumiałam. Jego słowa przetłumaczył mi dopiero ojciec.

– Oczywiście… nasz klasztor – zaczął maitre d'hótel w odpowiedzi na pytanie mego ojca. – Wie pan, do Saint-Matthieu każdego lata przybywa osiem tysięcy osób. Naprawdę. Są to bardzo mili, spokojni ludzie, przeważnie chrześcijanie z całego świata. Prawdziwi pielgrzymi, którym niestraszna jest mozolna wspinaczka do sanktuarium. Codziennie o świcie cicho wynoszą się z pokoi, ścieląc nawet łóżka. Oczywiście, wiele osób pojawia się tu tylko ze względu na les bains. Wy też przyjechaliście do wód?

Ojciec wyjaśnił, że pozostaniemy w wiosce tylko dwa dni, a następnie ruszymy na północ. Dodał też, że cały następny dzień zamierzamy spędzić w klasztorze.

– Wie pan, że o Saint-Matthien krąży wiele legend, niektóre zdumie- ' wające, ale wszystkie prawdziwe – odparł z uśmiechem maitre i nagle jego twarz wydała mi się nadzwyczaj przystojna. – Czy młoda dama rozumie? Może chce je poznać?

– Je comprends, merci - odrzekłam uprzejmie.

– Bon. Opowiem panience jedną z nich. Czy chce panienka posłuchać? Ale proszę jeść kotlet… najlepszy jest gorący.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi restauracji i w progu pojawiło się uśmiechnięte starsze małżeństwo. Najwyraźniej goście hotelu. Szybko wybrali stolik.

– Bon soir, buenas terdes - powiedział jednym tchem kierownik sali. Popatrzyłam pytająco na ojca, który wybuchnął śmiechem.

– O tak, jesteśmy tu bardzo wymieszani. – Maitre również się roześmiał. – Jesteśmy la salade różnorodnych kultur. Mój dziadek świetnie mówił po hiszpańsku, wręcz perfekcyjnie, a poza tym, będąc już w podeszłym wieku, walczył podczas wojny domowej. Uwielbiamy wszystkie nasze języki i narzecza. Żadnych bomb, żadnych terrorystów jak u les Basąues. Nie jesteśmy kryminalistami.

Rozejrzał się z oburzeniem, jakby ktoś próbował mu zaprzeczyć.

– Wyjaśnię ci wszystko później – szepnął do mnie ojciec.

– Tak więc opowiem pewną historię. Z dumą muszę przyznać, że nazywają mnie tutaj historykiem naszego miasta. Jak wiadomo, klasztor zbudowano w tysięcznym roku. A dokładnie w dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym, gdyż mnisi, którzy wybrali to miejsce, byli przygotowani na nadejście Apokalipsy… rozumiesz, panienko, milenium. Wędrowali zatem po tych górach, szukając odpowiedniego miejsca na swoją świątynię. I oto jeden z nich, podczas snu, doznał wizji: z nieba zstąpił święty Mateusz i stanął na górującym nad ich głowami wierzchołku, na którym rosła biała róża. Następnego dnia mnisi wspięli się we wskazane miejsce i poświęcili górę za pomocą modlitw. To piękne miejsce. Spodoba się. To, co wam opowiedziałem, nie jest żadną wielką legendą. Po prostu krótka historia o ufundowaniu opactwa.

Tak więc, kiedy klasztor z przylegającym doń niewielkim kościółkiem liczył już sto lat, jeden z najbardziej pobożnych mnichów, który udzielał nauk młodszym, zmarł nagle w tajemniczych okolicznościach. Nazywał się Miguel de Cuxa. Jego śmierć pogrążyła braci w ogromnej żałości. Pochowano go w klasztornej krypcie. Właśnie ze względu na tę kryptę jesteśmy tak sławni. To najstarsza romańska budowla tego typu w Europie. Tak!

Zabębnił po blacie bufetu długimi palcami o krótko obciętych paznokciach.

– Tak! Wprawdzie niektórzy honor ten przypisują klasztorowi Saint-Pierre nieopodal Perpignan, ale to tylko łgarstwa mające na celu zwabienie turystów.

Tak czy owak, wielki erudyta pochowany został w krypcie. Niebawem na klasztor spadła jakaś plaga. Kilku mnichów zmarło na dziwną chorobę. Ich ciała znaleziono na klasztornych krużgankach… krużganki są przecudne. Bardzo się wam spodobają. To najładniejszy układ w całej Europie. Martwi mnisi byli bladzi jak śmierć na chorągwi, jakby coś wyssało z nich całą krew. Podejrzewano jakąś truciznę.

W końcu jeden z młodych mnichów, ulubiony uczeń zmarłego zakonnika, zszedł do krypty i wbrew opatowi, który był bardzo przestraszony, otworzył trumnę. Odkrył, że jego nauczyciel żyje, choć nie do końca, jeśli wiecie, o czym mówię. Żywy-martwy. Nocami wstawał z grobu, by odbierać życie innym mnichom. Aby odesłać duszę nieszczęśnika w stosowne miejsce, przynieśli świętą wodę z sanktuarium znajdującego się w górach oraz zaostrzony kołek…

вернуться

[5] Chłodnik hiszpański.