«Powiedziałeś, że nazywasz się Kirył? Czy to właśnie imię wymieniłeś? Wymów je jeszcze raz».
Zdumiony mnich spełnił moją prośbę.
«Skąd takie imię? – zapytałem drżącym głosem. – Czy to twoje prawdziwe imię? Kim jesteś?»
Na widok kompletnie oszołomionego, starego zakonnika, podszedł do mnie opat.
«To nie jest imię, jakie dano mu na chrzcie świętym – wyjaśnił. Składając śluby zakonne, każdy z nas przyjmuje nowe imię. Zawsze jest Kirył… zawsze ktoś nosi to imię… ifrere Michał… o, ten tu…»
«Chce mi ojciec powiedzieć, że przed tym Kiryłem był inny brat Kirył, a przed nim jeszcze inny?»
«Oczywiście – odrzekł opat, zdumiony natarczywością moich pytań. Od początku istnienia naszego klasztoru. Jesteśmy dumni ze swych tradycji. Bardzo nie lubimy nowinek».
«A skąd wzięła się wasza tradycja?» – zapytałem bliski krzyku.
«Monsieur, tego nie wiemy – odparł z bezbrzeżną cierpliwością opat. Tutaj było tak od zawsze».
Zbliżyłem się do niego i prawie przytknąłem nos do jego nosa.
«Chcę, żebyście otworzyli znajdujący się w krypcie sarkofag» – szepnąłem.
Przerażony dał krok do tyłu.
«Co pan mówi? Nie możemy tego zrobić».
«Proszę ze mną. A brat… – szybko przekazałem Ciebie młodemu mnichowi, który oprowadzał nas po klasztorze poprzedniego dnia. – Proszę przypilnować mojej córki».
Wziął Ciebie na ręce z wprawą, jakiej się po nim nie spodziewałem. Ale ty i tak zaczęłaś płakać.
«Chodź, ojcze» – powiedziałem do opata.
Pociągnąłem go w stronę krypty, a on dał znak zakonnikom, by pozostali w miejscu. Szybko zbiegliśmy po schodach. W zimnej piwnicy, gdzie brat Kirył zostawił dwie płonące świece, odwróciłem się do opata.
«Nie mów o tym ojcze innym braciom, ale musimy otworzyć sarkofag. Jeśli mi w tym nie pomożesz, skieruję na Twój monaster wymiar sprawiedliwością
Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem – lęk? uraza? litość? – po czym bez słowa podszedł do sarkofagu. We dwójkę odsunęliśmy ciężką, kamienną płytę na tyle, aby zajrzeć do środka. Sięgnąłem po jedną ze świec. Grobowiec był pusty. Opat miał oczy ogromne jak spodki. Potężnym pchnięciem przesunął pokrywę na jej dawne miejsce. Popatrzyliśmy na siebie w milczeniu. Miał delikatną, mądrą, galijską twarz, którą w innych okolicznościach natychmiast bym polubił.
«Proszę nie wspominać o tym braciom» – poprosił cicho, odwrócił się i szybko ruszył po schodach w górę.
Idąc za nim, zastanawiałem się, co mam dalej robić. Postanowiłem niezwłocznie wracać z Tobą do Les Bains i powiadomić policję. Może Helen zdecydowała się pojechać do Paryża przed nami – nie miałem zielonego pojęcia dlaczego – a nawet sama wrócić do Ameryki. Czułem w uszach okropny łomot, serce podchodziło mi do gardła, z zagryzionych warg ciekła mi krew.
Kiedy znów znalazłem się na krużganku klasztoru i ujrzałem zalewaną słonecznym światłem fontannę, a potem usłyszałem śpiew ptaków, zrozumiałem, co naprawdę się wydarzyło. Przez dobrą godzinę próbowałem nie dopuszczać do siebie tej myśli, nie chciałem usłyszeć wiadomości od dwóch mnichów, którzy z krzykiem biegli w stronę opata. Pamiętałem, że wysłał ich, aby przeszukali tereny leżące poza murami monasteru: sad, ogród warzywny, las suchych drzew, sterczące nad przepaścią skały. Jeden z nich wskazywał skraj krużganka, gdzie poprzedniego dnia siedziałem z Tobą i z Helen na ławce i spoglądaliśmy w otwierającą się pod naszymi stopami otchłań.
«Opacie! – wołał, jakby nie potrafił zwrócić się bezpośrednio do mnie. – Opacie, na skałach jest krew! Tam, w dole!»
Takie chwile trudno jest opisać słowami. Tuląc Cię do siebie, czując na szyi dotyk Twego delikatnego niczym płatek kwiatu policzka, pobiegłem na skraj krużganka. Z oczu płynęły mi gorące łzy. Zerknąłem w przepaść. Na sterczącym pięć metrów niżej skalnym występie dostrzegłem szkarłatną plamę – niezbyt dużą, ale doskonale widoczną w jaskrawym blasku porannego słońca. Poniżej rozwierała się otchłań sięgająca samych korzeni góry. Królestwo mgły i polujących orłów. Jak szalony ruszyłem do wrót klasztoru, wybiegłem poza jego mury. Ale teren był tak stromy, że nawet gdybym nie trzymał Ciebie w ramionach, nie odważyłbym się na zejście do skalnego występu. Stałem jak zmartwiały, czując, iż wraz z cudownym powietrzem niebiańskiego wręcz poranka napływa fala straszliwej, palącej jak ogień rozpaczy".
77
«Pozostałem tam jeszcze przez trzy tygodnie, krążąc między Les Bains a monasterem. Wraz z miejscową policją oraz ekipą wezwaną z Paryża przeszukiwałem skały i lasy. Z Ameryki przylecieli moi rodzice i przejęli nad Tobą całkowitą opiekę. Zabawiali Cię, karmili, wozili w wózku po okolicy. Wypełniłem setki formularzy, odbyłem wiele zbędnych rozmów telefonicznych, tłumacząc łamaną francuszczyzną, jak ważne są te poszukiwania. Dzień po dniu przeczesywałem lasy i podnóża klifu; czasami w towarzystwie detektywa o kamiennej twarzy i jego ludzi, czasami sam, z twarzą zalewaną łzami.
Początkowo krzepiłem się nadzieją, że ujrzę Helen żywą. Zobaczę, jak wychodzi mi na spotkanie z tym swoim kpiarskim uśmieszkiem na ustach. W końcu chciałem już tylko odnaleźć na skałach lub w chaszczach jej zniekształcone zwłoki. Żebym mógł zabrać jej ciało do domu… lub na Węgry… choć nie wiedziałem, jak mógłbym odwieźć ją do okupowanej przez Sowietów ojczyzny. Tak czy owak pragnąłem wypełnić wobec niej ostatnią posługę, godnie ją pochować i pozostać sam na sam ze swą rozpaczą. W skrytości ducha jednak chciałem odnaleźć jej ciało z całkiem innego powodu. Pragnąłem dowiedzieć się, czy umarła naturalną śmiercią, czy też potrzebowała mnie, bym wypełnił gorzki obowiązek, taki sam, jaki spełniłem wobec profesora Rossiego. Dlaczego nie mogłem odnaleźć jej ciała? Często, zwłaszcza rankami, sądziłem, że po prostu spadła z urwiska, gdyż na pewno nie opuściła nas z premedytacją. W takich chwilach głęboko wierzyłem, iż jej ciało spoczywa spokojnie gdzieś w przepastnej kniei. Po południu jednak przypominałem sobie jej przygnębienie i dziwne nastroje.
Wiedziałem, że do końca życia będę nosić po niej żałobę, ale myśl, iż nigdy nawet nie zobaczę jej ciała, doprowadzała mnie do szaleństwa. Miejscowy lekarz dał mi środki uspokajające, które zażywałem wieczorami, i dzięki nim spałem przez całą noc, zbierając siły na kolejne całodzienne wędrówki po lasach i skałach. Kiedy policja zaniechała już dalszych poszukiwań, samotnie przemierzałem lasy. Czasami natykałem się na różne, dziwaczne przedmioty: kamienie, pokruszone szczątki kominów, a raz nawet na fragment gargulca; czyżby spadł tak samo daleko jak Helen? Na ścianach monasteru widziałem kilkanaście podobnych rynien.
W końcu moi rodzice zaczęli perswadować mi, że nie mogę tych poszukiwań prowadzić w nieskończoność i powinienem wrócić chwilowo do Nowego Jorku. Ostatecznie zawsze będę tu mógł przybyć ponownie. Francuzi postawili na nogi policję we wszystkich krajach Europy. Jeśli tylko Helen żyje – zapewniały mnie uspokajająco władze – ktoś w końcu trafi na jej ślad. Dałem więc wreszcie za wygraną, ale nie z powodu zapewnień policji, lecz dlatego, że zupełnie podarłem sobie buty i ubranie podczas wspinaczek po stromych skałach i przedzierania się przez gęste poszycie lasu porośniętego ogromnymi drzewami. Zacząłem też bać się panującej w nim przeraźliwej ciszy.
Przed wyjazdem poprosiłem opata, by pomodlił się za Helen na końcu krużganka, skąd rzuciła się w przepaść. W otoczeniu mnichów odprawił tam nabożeństwo, wznosząc nad głowę różne rytualne rekwizyty – nie obchodziło mnie, czym naprawdę były te rzeczy – i zanosząc inkantacje, które natychmiast pochłaniała otaczająca nas niezmierzona przestrzeń. Towarzyszyli mi rodzice. Matka płakała, a Ty wierciłaś się na rękach. Musiałem Cię bardzo mocno trzymać w ramionach. W ciągu minionych tygodni zupełnie zapomniałem, jak delikatne są Twoje czarne włosy, jak mocno potrafisz wymachiwać nóżkami. Ale ostatecznie żyłaś, Twój słodki oddech ogrzewał mi podbródek, a drobne rączki obejmowały mnie za szyję. Kiedy wstrząsnął mną szloch, chwyciłaś mnie za włosy i zaczęłaś ciągnąć za ucho. Trzymając Cię w ramionach, przysiągłem sobie, że spróbuję wrócić do normalnego życia – w każdym razie w miarę normalnego".
78
Trzymając w dłoniach pocztówki od mojej matki, popatrzyliśmy na siebie w milczeniu. Podobnie jak listy od mego ojca urywały się nagle, nie dając żadnych istotnych informacji co do teraźniejszości. Ale jedna rzecz drążyła mi umysł: wszystkie te kartki moja matka napisała po śmierci.
– Udał się do monasteru – stwierdziłam krótko.
– Masz rację – odparł Barley.
Zgarnęłam pocztówki i położyłam je na marmurowym blacie toaletki.
– Chodźmy – powiedziałam, wyjmując z torebki srebrny sztylecik w pochwie i chowając go do kieszeni kurtki.
Barley pocałował mnie w policzek, czym bardzo mnie zdziwił.
– Chodźmy – powtórzył jak echo.
Droga do Saint-Matthieu była o wiele dłuższa, niż pamiętałam – pełna kurzu i rozpalona w promieniach wczesnopopołudniowego słońca. W Les Bains nie było taksówek – w każdym razie żadnej nie spotkaliśmy – więc ruszyliśmy pieszo. Szybko minęliśmy tereny rolnicze, na których stały farmy, i dotarliśmy na skraj lasu. Tutaj droga zaczęła piąć się na szczyt góry. W gęstym lesie porośniętym drzewami oliwnymi, wyniosłymi sosnami i potężnymi, rozłożystymi dębami poczułam się jak w średniowiecznej katedrze. W panującym tam półmroku i chłodzie odruchowo zniżyliśmy głosy, choć i tak niewiele rozmawialiśmy. Byłam głodna. Hotel opuściliśmy w pośpiechu, nie czekając nawet na śniadanie i kawę, które miał nam podać maitre d'hotel. Barley ściągnął z głowy bawełnianą czapkę i otarł z czoła pot.
– Nie przeżyłaby upadku z takiej wysokości – oświadczyłam ze ściśniętym gardłem.
– Nie.
– Mój ojciec nigdy nie podejrzewał, by ktoś zepchnął ją umyślnie w przepaść. W każdym razie nic o tym w listach nie wspomina.