W hotelowym pokoju położyłam książkę na szklanym blacie stolika, a sama poszłam do łazienki, by przemyć ręce i twarz. Następnie podeszłam do okna i długo spoglądałam na miasto. Dostrzegłam ogromny, wyjątkowej brzydoty, arystokratyczny ratusz i pomnik, na którego piedestale balansowała statua miłującego pokój Williama Penna. Z mojej wysokości liczne parki przypominały zielone kwadraty porastających je drzew. Blask słońca ozłacał wieże banku. Daleko, po lewej stronie, widziałam budynek federalny, w którym przed miesiącem wybuchła bomba. Czerwono-żółte dźwigi wynosiły tony gruzu, docierał do mnie ryk silników pracujących tam maszyn.
Ale nie ten widok przykuwał moją uwagę. Na przekór samej sobie, myślałam o innym, który widziałam już wcześniej. Oparłam czoło o nagrzaną słońcem szybę. Czułam się osobliwie bezpieczna mimo zawrotnej wysokości, na jakiej się znajdowałam. Grożące mi niebezpieczeństwo znajdowało się w zupełnie innych sferach.
Wyobrażałam sobie pogodny, jesienny poranek w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym szóstym. Jest tak zimno, że z powierzchni jeziora unosi się mgła. Łódź opływa brzegi wyspy, posuwając się wzdłuż ścian monasteru zwieńczonego kopułami z żelaznymi krzyżami na szczycie. Kiedy dziób drewnianej łodzi uderza w skaliste nabrzeże, zza drzew wybiega dwóch mnichów i natychmiast wciąga ją na brzeg. Mężczyzna, który wychodzi z łodzi, posuwa się energicznie po skalistej skarpie, wzbudzając stopami w skórzanych, czerwonych botach uzbrojonych w ostrogi rozliczne echa. Jest niższy od towarzyszących mu dwóch młodych mnichów, a jednocześnie zdaje się nad nimi górować. Pod długim, czarnym, aksamitnym płaszczem spiętym pod szyją wymyślną broszą, ma szatę z purpurowego adamaszku. Głowę wieńczy mu czarny kołpak z czerwonym piórem na przodzie. Dłoń mężczyzny, pobrużdżona głębokimi bliznami, spoczywała krzepko na rękojeści miecza przypiętego do pasa. Jego oczy są zielone, nienaturalnie duże i szeroko rozstawione, zarys nosa i ust znamionuje okrucieństwo, włosy i wąsy pokrywają mu pasma siwizny. Pojawia się opat i wita gościa w cieniu rozłożystych drzew.
– To honor dla nas, panie – mówi, wyciągając rękę. Dracula całuje jego pierścień, a kapłan błogosławi hospodara znakiem krzyża. – Bądź błogosławiony, synu – dodaje jakby w podzięce.
Opat zdaje sobie sprawę, że pojawienie się władcy graniczy niemal z cudem. Dracula musiał przebyć tureckie kordony, by dostać się do monasteru. Nie po raz pierwszy opat odnosi wrażenie, że jego dobroczyńca wraca do świątyni wyłącznie dzięki bezpośredniej, bożej interwencji. Kapłan słyszał, że sam metropolita Curtea de Arges zamierza reinwestować Draculę jako władcę Wołoszczyzny, a wtedy bez wątpienia Smok wypędzi z tego kraju wszystkich Turków. Opat dotyka palcami w geście błogosławieństwa czoła hospodara.
– Kiedy nie pojawiłeś się tu wiosną, spodziewaliśmy się już najgorszego. Bogu niech będzie chwała.
Dracula uśmiecha się i w milczeniu obrzuca opata przeciągłym spojrzeniem. Kapłan pamięta, że niejednokrotnie już spierali się na temat śmierci. Dracula kilkakrotnie podczas spowiedzi pytał zakonnika, czy on, jako święty człowiek, uważa, że każdy nawrócony szczerze grzesznik trafi do raju. Opatowi szczególnie zależało na tym, by jego patron przyjął ostatnie sakramenty, kiedy nadejdzie ostatnia chwila, ale bał się mu o tym wspominać. Ostatecznie jednak, pod lekkim naciskiem kapłana, Dracula przeszedł znów na prawdziwą wiarę, wyrzekając się heretyckiego kościoła zachodniego, z którym się czasowo związał. Opat wybaczył mu przewinienia – wszystkie osobiście. Czyż Dracula nie poświęcił swego życia, by odeprzeć napór niewiernych oraz potwornego sułtana, który miażdżył mury chrześcijaństwa? W głębi ducha jednak zastanawiał się, jaki wyrok wyda Wszechmogący na tego dziwnego człowieka. Podejrzewał, że Dracula nie osiągnie Raju i był bardzo rad, kiedy władca zmienił temat, pytając o zmiany, jakie zaszły w klasztorze pod jego nieobecność. Podążają na dziedziniec monasteru. Spłoszone kury uciekają na wszystkie strony. Dracula z zadowoleniem patrzy na nowo wzniesione budynki i bujne, warzywne ogrody. Opat pospiesznie pokazuje mu też nowy krużganek, wybudowany już po jego ostatniej wizycie.
Kiedy zasiadają przy szklanicach z winem w komnacie opata, Dracula podaje kapłanowi aksamitny worek.
– Zajrzyj do środka, ojcze – mówi, podkręcając z lubością wąsa. Wyciąga swe muskularne nogi, dłoń ponownie wspiera na rękojeści miecza. Opat chciałby, aby Dracula przekazał swój dar z większą pokorą, ale bez słowa otwiera sakwę.
– Turecki skarb – oświadcza hospodar z szerokim uśmiechem. Zniknęły mu dolne zęby, ale górne były mocne i białe.
W sakwie znajdują się klejnoty i precjoza przecudnej urody, ogromne szmaragdy i rubiny, ciężkie, złote pierścienie, brosze osmańskiej roboty i wiele innych przedmiotów, w tym wspaniały, grawerowany, złoty krzyż wysadzany ciemnymi szafirami. Opat nawet nie chce wiedzieć, w jaki sposób skarby te wpadły w ręce Draculi.
– Umeblujemy od nowa zakrystię i ufundujemy nową chrzcielnicę oświadcza Dracula. – Sprowadźcie najlepszych rzemieślników wedle swego uznania. Bez kłopotu ich opłacicie i zostanie jeszcze dużo na mój grobowiec.
– Twój grobowiec, panie?
Opat spuszcza z szacunkiem wzrok.
– Tak, Eminencjo. – Znów sięga do rękojeści miecza. – Długo o tym myślałem. Pragnę zostać pochowany przed głównym ołtarzem, pod marmurową płytą. Życzę sobie uroczystej sumy nad moim grobem. Z chórem. – Opat posłusznie kiwa głową, choć bardzo niepokoi go wyraz twarzy hojnego fundatora. Wyprowadza go z równowagi przebiegły błysk w jego zielonych oczach. – Mam też jeszcze jedną prośbę, o której nie zapomnijcie. Na płycie grobowej ma zostać wymalowany mój wizerunek. Ale żadnego krzyża!
Zdumiony opat odrywa wzrok od posadzki.
– Bez krzyża, panie?
– Bez krzyża – potwierdza zdecydowanie książę.
Patrzy opatowi prosto w twarz. Kapłan przez chwilę nie odzywa się ani słowem. Ale jest przecież spowiednikiem i duchowym doradcą władcy. Odważnie więc podnosi głos:
– Każdy grób winien nosić znak męki naszego Zbawiciela. Twój również, panie.
Twarz Draculi ciemnieje.
– Nie planuję poddawać się długo władzy śmierci – oświadcza cicho.
– Jest tylko jeden sposób, by uciec śmierci – odzywa się odważnie opat. – Poprzez naszego Odkupiciela, jeśli tylko udzieli nam Swej łaski.
Dracula dłuższy czas patrzy mu prosto w oczy. Opat odważnie nie odwraca wzroku.
– Być może – odzywa się w końcu hospodar. – Ale ostatnio spotkałem człowieka. Kupca, który zmierzał do klasztoru na Zachodzie. Powiedział mi, że w Galii jest pewne miejsce, najstarszy w tamtych stronach kościół, gdzie łacińscy mnisi przechytrzyli śmierć za pomocą sekretnych środków. Zaproponował mi sprzedaż tej tajemnicy. Opisał ją w księdze.
Opata przeszywa zimny dreszcz.
– Niech Bóg chroni nas przed taką herezją – mówi szybko. – Jestem pewien, mój synu, że odrzuciłeś to kuszenie.
Dracula uśmiecha się.
– Wiesz ojcze, że kocham księgi.
– Istnieje tylko jedna Księga i musimy czcić ją i kochać z całego serca i duszy – oświadcza twardo opat.
Nie może jednak oderwać wzroku od pokaleczonej dłoni, którą hospodar bawi się rękojeścią miecza. Na małym palcu książę nosi pierścień z wizerunkiem dzikiego, wijącego się potwora.
– Chodźmy stąd. – Ku radości opata Draculę najwyraźniej nudzi teologiczna debata. Hospodar rześko zrywa się z miejsca. – Chcę spotkać się z twoimi skrybami, ojcze. Mam dla nich specjalne zlecenie.
Przechodzą do niewielkiego skryptorium, gdzie trzech mnichów kopiuje wedle starych wzorów rękopisy, a czwarty układa drewniane czcionki, by drukować kolejną stronicę żywotu świętego Antoniego. Sama prasa drukarska stoi w rogu komnaty. Jest to pierwsze tego typu urządzenie na Wołoszczyźnie i Dracula z dumą przeciąga po nim swą masywną dłonią. Nieopodal maszyny najstarszy z mnichów cyzeluje coś w klocku drewna. Dracula pochyla się nad nim.
– Nad czym pracujesz, ojcze? – pyta.
– Nad wizerunkiem świętego Michała zabijającego smoka, Ekscelencjo – mruczy wiekowy mnich.
Ma zamglone oczy nakryte gęstymi, siwymi brwiami.
– Wyrzeźb lepiej Smoka zabijającego niewiernych – chichocze Dracula.
Mnich kiwa w milczeniu głową, a po plecach opata znów przebiega zimny dreszcz.
– Mam dla ciebie, ojcze, specjalne zatrudnienie – odzywa się do starego mnicha Dracula. – Za pośrednictwem opata zostawią ci pewien szkic.
Wychodzą na zalany słonecznym światłem dziedziniec.
– Zostanę na mszę i przyjmę u was komunię – oświadcza z uśmiechem opatowi. – Czy znajdzie się dla mnie na tę noc jakaś cela?
– Jak zawsze, panie. Ten dom Boga jest twoim domem.
– Chodźmy zatem na moją wieżę.
Opat doskonale zna obyczaje swego protektora. Dracula lubi obserwować jezioro i jego brzegi z najwyższej wieży klasztoru; zupełnie jakby wypatrywał wrogów. I wie, co robi – myśli zakonnik. Turcy od lat polują na jego głowę, król Węgier również nie darzy go sympatią, a właśni bojarzy boją się go i nienawidzą. Przyjaciół ma tylko w tym monasterze. Zakonnik podąża powoli za księciem kręconymi schodami, oczekując dźwięku klasztornych dzwonów, które w tym miejscu będą wyjątkowo donośne.
Z najwyższej kopuły rozciąga się widok na wszystkie strony świata. Kiedy opat dociera na samą górę, Dracula stoi już na swoim ulubionym miejscu. W charakterystycznym geście zakłada do tyłu ręoe i zamyślonym wzrokiem patrzy ponad wodę. Kalkuluje. Opat niejednokrotnie widział, jak wódz stał w takiej samej pozycji przed frontem swoich żołnierzy, wydając rozkazy na kolejny tego dnia atak. Nie sprawiał wrażenia człowieka, nad którego głową wisi śmiertelne niebezpieczeństwo – kogoś, kto może w każdej chwili ponieść śmierć, kogoś, kto powinien rozmyślać już tylko o zbawieniu. Dracula jednak – myśli opat – wygląda jak ktoś, przed kim cały świat stoi otworem.